Francuzi, Czesi, Hiszpanie, Polacy, Rumuni, Irańczycy, Rosjanie, mieszkańcy Hongkongu, Boliwii, Chile, Wenezueli – to tylko wybrane przykłady społeczeństw, których członkowie protestowali w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na ulicach swoich miast. Wygląda to tak, jakby świat zaczął nagle wrzeć. Erupcja niezadowolenia nie dotknęła tylko społeczeństw biednych, uciskanych czy cierpiących z powodu antydemokratycznych, czy wręcz dyktatorskich zapędów ich przywódców. Ogniska epidemii protestów pojawiają się też w krajach zamożnych. Unia Europejska, ostoja demokracji i ikona zachodniego modelu życia, wspólnota krajów złączonych nie tylko interesami, ale też wyrosła na wspólnym korzeniu kultury chrześcijańskiej, przeżywa okres rozedrgania. W ciągu dekady doświadczyła kryzysu ekonomicznego, fiskalnego, migracyjnego, a gdy wydawało się, że zmierza do wewnętrznej stabilizacji, jedno z mocarstw, filarów zachodniego świata, uznało, że nie jest mu z Unią po drodze.
Niepokój o przyszłość stał się wspólnym doświadczeniem ubogich i zamożnych, niewykształconych i absolwentów najlepszych uczelni, urzędników i przedsiębiorców. Co ich tak naprawdę połączyło? Czemu protest stał się wspólnym mianownikiem dla tych klepiących biedę w krajach co najmniej ocierających się autorytaryzm i dla tych, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą – w demokratycznych państwach zachodniej cywilizacji, o nieporównywalnie wyższej stopie życiowej?
Wyśniony dobrobyt
Najprostszym, bo najbardziej aktualnym, wyjaśnieniem byłoby odwołanie się do katastrofy klimatycznej, coś w stylu: ludzkość ma poczucie schyłku, globalne ocieplenie wymusza migracje, a przyszłość planety, którą zostawiamy następnym pokoleniom, napawa niepokojem – dokonujemy na niej, jej zasobach, ekosystemach bezwzględnej egzekucji. I z pewnością mamy powody do obaw. Nasze partykularne interesy, interesy poszczególnych społeczeństw, ich politycznych czy gospodarczych elit, pojedynczych osób, złożone w jedną wielką masę, tworzą niszczycielską siłę wymykającą się nie tylko kontroli, ale nawet racjonalizacji. Śmiem jednak wątpić, czy to właśnie ten niepokój wyprowadził na ulice Irańczyków i Francuzów, a Brytyjczyków przekonał o poszukaniu własnej drogi w świecie Zachodu.
Jako ludzkość nie stanowimy jedności, łączą nas najprawdopodobniej tylko strach i marzenia. To one pozwalały wspólnie obalać despotów, umożliwiły powstanie ruchu Solidarności, ale też doprowadziły do krwawych rewolucji, które wynosiły do władzy kolejnych dyktatorów, do bezsensownych wojen w imię wyobrażonej zmiany na lepsze. Strach i marzenia to też rodzice wszelakich totalitaryzmów, z komunizmem na czele – pociągającą ideą nieosiągalnej równości. Bo to, co do nas najbardziej przemawia, to nie świat prawdziwy, ale ten wyobrażony. Może więc społeczne niepokoje, których jesteśmy świadkami, to strach, że nasze wspólne marzenia nie zostaną spełnione, że rzeczywistość im nie sprosta.
Czym jednak jest to wspólne marzenie? Przede wszystkim jest to marzenie o dobrobycie. Wyobrażenie, które praktycznie w każdym kręgu kulturowym ma inną postać. Czasami jest to dobrobyt przez małe „d", rozumiany jako ekonomiczny spokój, pozwalający na godne przeżycie do pierwszego, bez troski o to, jak zapłacić za codzienne zakupy, czynsz czy ubrania. Czasami to dobrobyt aspiracyjny, któremu towarzyszy wewnętrzny niepokój o to, czy zdąży się jeszcze zrealizować materialne marzenia: dobry samochód, dom na przedmieściu, dzieci w dobrych prywatnych szkołach.