Bunt zaprogramowanych na dobrobyt

Wrzenie było nieuniknione. Wzorce sukcesu stały się globalne, a wizja świata, w którym każdy może być, kim chce, powszechnie obowiązująca. Wzrost nierówności sprawił jednak, że przybywa krajów, gdzie ludzie żyją marzeniami, które coraz trudniej spełnić.

Publikacja: 13.12.2019 10:00

Bunt zaprogramowanych na dobrobyt

Foto: AFP

Francuzi, Czesi, Hiszpanie, Polacy, Rumuni, Irańczycy, Rosjanie, mieszkańcy Hongkongu, Boliwii, Chile, Wenezueli – to tylko wybrane przykłady społeczeństw, których członkowie protestowali w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na ulicach swoich miast. Wygląda to tak, jakby świat zaczął nagle wrzeć. Erupcja niezadowolenia nie dotknęła tylko społeczeństw biednych, uciskanych czy cierpiących z powodu antydemokratycznych, czy wręcz dyktatorskich zapędów ich przywódców. Ogniska epidemii protestów pojawiają się też w krajach zamożnych. Unia Europejska, ostoja demokracji i ikona zachodniego modelu życia, wspólnota krajów złączonych nie tylko interesami, ale też wyrosła na wspólnym korzeniu kultury chrześcijańskiej, przeżywa okres rozedrgania. W ciągu dekady doświadczyła kryzysu ekonomicznego, fiskalnego, migracyjnego, a gdy wydawało się, że zmierza do wewnętrznej stabilizacji, jedno z mocarstw, filarów zachodniego świata, uznało, że nie jest mu z Unią po drodze.

Niepokój o przyszłość stał się wspólnym doświadczeniem ubogich i zamożnych, niewykształconych i absolwentów najlepszych uczelni, urzędników i przedsiębiorców. Co ich tak naprawdę połączyło? Czemu protest stał się wspólnym mianownikiem dla tych klepiących biedę w krajach co najmniej ocierających się autorytaryzm i dla tych, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą – w demokratycznych państwach zachodniej cywilizacji, o nieporównywalnie wyższej stopie życiowej?

Wyśniony dobrobyt

Najprostszym, bo najbardziej aktualnym, wyjaśnieniem byłoby odwołanie się do katastrofy klimatycznej, coś w stylu: ludzkość ma poczucie schyłku, globalne ocieplenie wymusza migracje, a przyszłość planety, którą zostawiamy następnym pokoleniom, napawa niepokojem – dokonujemy na niej, jej zasobach, ekosystemach bezwzględnej egzekucji. I z pewnością mamy powody do obaw. Nasze partykularne interesy, interesy poszczególnych społeczeństw, ich politycznych czy gospodarczych elit, pojedynczych osób, złożone w jedną wielką masę, tworzą niszczycielską siłę wymykającą się nie tylko kontroli, ale nawet racjonalizacji. Śmiem jednak wątpić, czy to właśnie ten niepokój wyprowadził na ulice Irańczyków i Francuzów, a Brytyjczyków przekonał o poszukaniu własnej drogi w świecie Zachodu.

Jako ludzkość nie stanowimy jedności, łączą nas najprawdopodobniej tylko strach i marzenia. To one pozwalały wspólnie obalać despotów, umożliwiły powstanie ruchu Solidarności, ale też doprowadziły do krwawych rewolucji, które wynosiły do władzy kolejnych dyktatorów, do bezsensownych wojen w imię wyobrażonej zmiany na lepsze. Strach i marzenia to też rodzice wszelakich totalitaryzmów, z komunizmem na czele – pociągającą ideą nieosiągalnej równości. Bo to, co do nas najbardziej przemawia, to nie świat prawdziwy, ale ten wyobrażony. Może więc społeczne niepokoje, których jesteśmy świadkami, to strach, że nasze wspólne marzenia nie zostaną spełnione, że rzeczywistość im nie sprosta.

Czym jednak jest to wspólne marzenie? Przede wszystkim jest to marzenie o dobrobycie. Wyobrażenie, które praktycznie w każdym kręgu kulturowym ma inną postać. Czasami jest to dobrobyt przez małe „d", rozumiany jako ekonomiczny spokój, pozwalający na godne przeżycie do pierwszego, bez troski o to, jak zapłacić za codzienne zakupy, czynsz czy ubrania. Czasami to dobrobyt aspiracyjny, któremu towarzyszy wewnętrzny niepokój o to, czy zdąży się jeszcze zrealizować materialne marzenia: dobry samochód, dom na przedmieściu, dzieci w dobrych prywatnych szkołach.

Myli się ktoś, kto sądzi, że ten pierwszy wyprowadzać może na ulice tylko Irańczyków, których podobno 87 tys. protestowało niedawno przeciwko podwyżce cen paliw o blisko 300 proc. Ten niepokój towarzyszy też wielu Polakom żyjącym od pierwszego do pierwszego. To on kilka milionów naszych rodaków wypchnął w ciągu ostatnich kilkunastu lat na emigrację. Nie wyjechali przecież, bo obrazili się na Polskę. Wyjechali, by realizować swój wielki ekonomiczny sen o zamożności nieosiągalnej, przynajmniej ich zdaniem, nad Wisłą. Sen o dobrobycie przez pracę. To on jest paliwem protestów pielęgniarek czy nauczycieli – ich przychody stoją w logicznej sprzeczności z ich wagą i rolą społeczną.

Skąd bierze się ten dysonans? Francuz protestujący przeciw odebraniu przywilejów emerytalnych jest i tak w o niebo lepszej sytuacji niż polska pielęgniarka, która może tylko pomarzyć o przychodach swojej francuskiej koleżanki lub po prostu uciec nad Sekwanę w poszukiwaniu lepszego życia. Idąc dalej – Iranka może zazdrościć Polce. Problem tylko w tym, że nie za bardzo ma gdzie uciec. Może dlatego (i z racji odmiennych kultur) irański protest jest gwałtowniejszy i bardziej krwawy (ostatnio 200–400 zabitych). U nas niezadowolonych można po prostu zignorować, udać, że nic się nie dzieje, przeprowadzić chłodną kalkulację ich siły politycznej i ludzie sami się rozejdą, a później wyjadą do Niemiec. W krajach rozwiniętych problemu nie ma, dopóki niezadowoleni nie pójdą do urn – zagłosują na jakieś AfD, za brexitem, za Zjednoczeniem Narodowym, Ruchem Pięciu Gwiazd, wybiorą prezydenta miliardera głoszącego prymat Ameryki i obiecującego wywrócenie międzynarodowego stolika. W krajach rozwijających się kończy się płonącymi ulicami, ofiarami i czasami krótkotrwałą zmianą istniejącego porządku.

Globalizacja wzorców

Nośnikiem tego dysonansu – w stopniu nieznanym wcześniej w dziejach ludzkości – stała się informacja. Powolna migracja zachodnich wzorców sukcesu postępująca przez dekady wraz z rozwojem telewizji, a później internetu, doprowadziła wielu ludzi, często z różnych kręgów kulturowych, do przyjmowania za docelowe pewnych wspólnych wizji dobrobytu. Wizji w wielu krajach nieosiągalnych z prostego powodu – braku wystarczającego potencjału ekonomicznego.

Poniekąd wszyscy, bez względu na pochodzenie, kolor skóry, sytuację materialną naszych rodziców, dążymy do spełnienia podobnego snu o beztroskim i zamożnym życiu. Problem w tym, że o ile wyśnić go może każdy, o tyle osiągnąć – nieliczni. Choć i tak żyjemy w czasach dla ludzkości bezprecedensowych, gdy awans społeczny, przynajmniej w krajach rozwiniętych, stał się bardziej osiągalny niż kiedykolwiek wcześniej. To niewątpliwe zasługa modnego ostatnio chłopca do bicia – liberalizmu, głównie gospodarczego, i jego cudownego dziecka – globalizacji. Ale dziecko to już dawno przekroczyło wiek średni, jego potencjał podnoszenia z biedy wykluczonych się wyczerpuje. Coraz częściej służy pomnażaniu majątków i tak już bogatych beneficjentów. A na świat przychodzą pokolenia, które postrzegają zastany świat bardziej jako opresję niż szansę. Wspólną pokoleniową cechą staje się dysonans – między tym, co widzą w zglobalizowanych mediach, a światem rzeczywistym.

Za ten wyidealizowany obraz – w klasycznym American Dream domu na przedmieściach, dwójki dzieci i priusa w garażu – odpowiadają w dużej mierze popkultura i marketing. Trudno powiedzieć, kiedy się to zaczęło, ale z pewnością z siłą lawiny ruszyło w latach 80. Wtedy to w krajach zachodnich zaczęło przybywać filmów i seriali, których bohaterowie borykali się może z problemami, które mogą spotkać każdego, ale już w zupełnie innym entourage'u. W tle coraz częściej pojawiała się stabilizacja ekonomiczna, czasami nawet bogactwo.

Sztandarowe przykłady to amerykańskie opery mydlane – „Dallas", które weszło na ekrany w 1978 r., i debiutująca w 1981 r. „Dynastia". Seriale, których akcja toczy się w świecie magnatów naftowych, szybko stały się chodliwym towarem eksportowym. W 2008 r. na łamach „Washington Post" ukazała się nawet dogłębna analiza stawiająca tezę, że „Dallas" był jedną z przyczyn rumuńskiej rewolucji wolności, która doprowadziła do obalenia reżimu Nicolae Ceausescu. Dysonans związany z luksusem widzianym na ekranach a biedną rzeczywistością podsycił ogień społecznego gniewu. Gdzieś istniał „normalny" świat, a Rumuni nie byli jego częścią. Nośnikiem tego marzenia był też serial o rodzinie Carringtonów. – Każdy w „Dynastii" był przystojny. Ludzie chcieli oglądać bogatych i pięknych walczących ze sobą – mówiła w jednym z wywiadów grająca w serialu Joan Collins. Odpowiadający za stroje aktorów Nolan Miller zaprojektował na potrzeby 220 odcinków ponad 3 tys. kostiumów. – Nie chciałem widzieć ich dwa razy w tym samym ubraniu – wspominał.

Trywialnym i naiwnym byłoby ogłosić „Dallas" i „Dynastię" źródłem dzisiejszych niepokojów społecznych. To tylko przykład szerszego zjawiska. Powielanego przez telewizje, kolorowe magazyny i eksportowanego do krajów rozwijających się. Warto przypomnieć, że lista stabilnych zamożnych gospodarek nie była wówczas tak długa jak obecnie. Piękni i nieznający problemów ekonomicznych bohaterowie zawładnęli naszą wyobraźnią. Wciąż nią rządzą. W ciągu ostatnich trzech dekad wyprodukowano w Polsce niezliczone seriale czy komedie romantyczne, których bohaterowie żyją w warunkach niezbyt przystających do tych, w jakich przyszło żyć reszcie obywateli. Ich popularność to dowód na to, że wzorce te przenikają do społeczeństw. Zwłaszcza tych na dorobku. Zostają w głowach. Stały się obrazem normalnego życia.

Owszem, ich bohaterowie przeżywali ludzkie tragedie – choroby, rozwody, wypadki, rozczarowania, zawody. Ale nie przejmowali się niektórymi aspektami życia: jak przeżyć z mizernej pensji, jak opłacić wizytę u lekarza. Przynajmniej takie wizje opowiadali nam twórcy wyidealizowanych masowych seriali. Ale ten świat jest w zasadzie ograniczony. Jeśli każdy chce żyć w domu z reklamy proszku czy karmy dla psów, realizować swoje marzenia zawodowe, a dbanie o swój majątek (jeśli go ma) zostawić sprzątaczkom, ogrodnikom, to ktoś musi nimi być. Tylko że i sprzątaczka, i ogrodnik marzą o tym samym przed swoim telewizorem, netflixem czy czytając kolorowe pisma o świecie celebrytów.

Nawet gangsterzy wzorowali się na Hollywood. W „Gomorrze" Roberto Saviano opisuje świat neapolitańskiej mafii, który nosił się tak, jak zobaczył w kinie na filmach Scorsese, Coppoli czy De Palmy. Jeden z bossów kamorry zbudował sobie dom będący idealną kopią posiadłości Tony'ego Montany z „Człowieka z blizną". To był wzorzec sukcesu włoskiego gangstera. Narodził się w głowach scenarzystów, reżyserów, scenografów z Hollywood i stał się rzeczywistością po drugiej stronie oceanu.

Amerykańskie czy europejskie studia filmowe sprzedawały swoje hity do kolejnych krajów, a producenci w różnych zakątkach świata naśladowali to, co odnosi sukces i przynosi pieniądze, kręcili swoje wizje w Argentynie, Brazylii czy Turcji. Obraz niezbyt realnego świata bogaczy powielał się w nieskończonych kopiach przystosowanych do wymogów kulturowych, a wzorce migrowały do wszystkich zakątków świata. Dziś jeśli chcesz przysiąść się do kogoś w barze w Paryżu, Santiago de Chile, Warszawie czy Hongkongu, najlepiej zacząć pogawędkę od „Gry o tron" czy „Westworldu" – szanse, że oglądaliście ten sam serial, są dużo większe, niż że przeczytaliście tę samą książkę.

Świat sukcesu przybliżyły też kolejne formaty telewizyjne – a zwłaszcza reality i talent show. Teoretycznie każdy obdarzony jakimś talentem, a czasami jedynie urodą, mógł zaistnieć na ekranie, w zbiorowej świadomości. Dało to złudzenie, że sława, popularność, często błędnie mylona z dobrobytem, jest na wyciągnięcie ręki. Programy jak „Idol" czy „Mam talent" w większości krajów świata wyprzedziły na listach oglądalności seriale. Trwało to dekadę, a może trochę dłużej, by wraz z rozwojem internetu i one straciły na wadze jako sposób propagacji wzorców.

Swoją rolę pod tym względem odegrała też reklama. To również dzieło globalizacji. Kolejne fuzje i przejęcia w poszczególnych sektorach gospodarek Zachodu, których celem było zwiększenie rynku, minimalizacja kosztów i efektywnych stóp zwrotu dla inwestorów, doprowadziły do wykształcenia się czempionów, które w kolejnych etapach tego samego procesu zaczęły wchodzić na rynki międzynarodowe. Pojawiając się w kolejnych krajach, często ignorując różnice kulturowe, wprowadzały sprawdzone już formaty reklamowe. Wraz z rozwojem i ciągłą koniecznością maksymalizacji zysku, a co za tym idzie optymalizacji kosztu, ujednolicały przekaz. Przez dekady większość reklam i akcji marketingowych (nawet niezwiązanych z telewizją) producentów kosmetyków, sieci fast foodów, koncernów motoryzacyjnych kusiła na różnych rynkach tą samą opowieścią. Zwykle było to coś, co da ci wolność albo poczucie statusu lub uczyni cię wyjątkowym i pięknym, nawet jeśli to zwykły napój gazowany. Te same reklamy można więc było spotkać i w Warszawie, i w Londynie. W Paryżu i w Rio de Janeiro.

Internet zadziałał jak wzmacniacz tych wzorców. Świat nigdy nie był tak blisko. Informacja i wiedza są na wyciągnięcie ręki. Wszystko zależy od aspiracji. Nie musisz już czytać „New Yorkera" czy „New York Timesa", by wiedzieć, czym zaczytuje się amerykańska bohema. Messi, Ronaldo i Lewandowski są bohaterami zbiorowej świadomości, dostępnymi na wyciągnięcie ręki – w internecie, jakimś płatnym serwisie streamingowym lub w twojej kablówce. Co i gdzie się nosi, co jest modne, a co staje się passe – wszystkie te wzorce sprawdzisz paroma kliknięciami. Ale raczej nie interesuje cię, co noszą w boliwijskim La Paz czy w Bukareszcie. Twoje punkty odniesienia są gdzie indziej. W świecie, do którego aspirujesz. Ale czy to na pewno cię do niego przybliżyło?

Prawie na całym świecie żyjemy więc podobnymi opowieściami. Z różnymi modyfikacjami kulturowymi przywędrowały one z Ameryki lub Europy. Są miejsca, gdzie ten model życia można kopiować, a przynajmniej próbować to robić. Ale są też takie, gdzie się nie da albo udaje się to tylko wybranym. Nie zawsze są to państwa autorytarne, czasami są to kraje, gdzie nie pozwala na to rozwój gospodarczy. Przebicie sufitu wyimaginowanego dobrobytu, zdobycie wolności i statusu nie udaje się dzięki kolejnej butelce coca-coli. Dla wielu osób pozostaje bunt albo emigracja. W zasadzie tylko do Stanów Zjednoczonych czy Europy.

Ale protestują przecież nie tylko mieszkańcy krajów rozwijających się, mimowolnych importerów zachodnich wzorców. Skąd więc niemal równoczesny bunt Francuzów, wybory polityczne Brytyjczyków, Amerykanów, a nawet radykalne porywy Niemców? Towarzyszy im podobny dysonans ekonomiczny – tylko że pożądają dobrobytu z innej półki. I zaczynają mieć wrażenie, że jest on nieosiągalny.



Rozwarstwienie i migracja

Różnica między światem wyobrażonym a rzeczywistym i problem ujednolicenia wzorców sukcesu ekonomicznego nie wystarczą, by wyjaśnić pochodzenie dysonansu, jaki przeżywa wiele społeczeństw na całym świecie. Musiało dojść do procesów, które utrudniły realizację marzeń. Najważniejszym z nich jest rozwarstwienie – nie tyle dochodowe, ile nawet bardziej majątkowe. To pierwsze jednak łatwiej policzyć.

Co się bowiem stało w ciągu ostatnich 30 lat? W największym skrócie: w krajach rozwijających się nierówności dochodowe stopniowo spadały, a w krajach rozwiniętych zaczęły rosnąć. Najpopularniejszym miernikiem tego typu nierówności jest tzw. współczynnik Giniego – im wyższy, tym większa przepaść dzieli bogatych od biednych. Z badań Zsolta Darvasa opublikowanych w tym roku wynika, że w ciągu niemal trzech dekad w skali całego świata współczynnik ten spadł z 0,66 do 0,57, teoretycznie jako ludzkość jesteśmy więc pod względem dochodów równiejsi. Gdyby się jednak bliżej przyjrzeć tabelom, to okazuje się, że za spadek odpowiedzialnych jest 108 krajów rozwijających się, gdyż w 37 krajach rozwiniętych nierówności dochodowe – w niewielkim stopniu, ale jednak – wzrosły.

Darvas poszedł dalej – przyjrzał się strukturze wzrostu w obrębie obu tych grup. I doszedł do wniosku, że współczynnik Giniego skoczył najbardziej dla 13 pierwszych krajów członkowskich Unii Europejskiej, forpoczty światowych gospodarek – Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch, Skandynawii czy krajów Beneluksu. Ale najbardziej zaskakuje to, co się stanie, jeśli usuniemy z grupy krajów rozwijających się dwa największe społeczeństwa: po tym zabiegu okazuje się, że nierówności na świecie między 1988 a 2015 rokiem wcale nie spadają, tylko rosną. W ciągu ostatnich trzech dekad za ich zmniejszanie się w skali globalnej odpowiadały tylko... Indie i Chiny.

Współczynnik Giniego nie jest oczywiście perfekcyjnym miernikiem nierówności. Jego wyliczenie dla wszystkich krajów jest trudne, bo opiera się nie tylko na (nie zawsze dostępnych) danych urzędów statystycznych, ale też na ankietach. Ale gdyby przyjąć, że prawdziwie opisuje rzeczywistość, to widać, że dobrobyt, wzorzec zamożności i sukcesu, rozpropagowany przez rozwój technologii informacyjnych na cały świat, dla większości mieszkańców krajów rozwijających się wcale się nie przybliża. Przybliża się tylko do nielicznych z nich. Z drugiej strony tam, gdzie stopa życia jest najwyższa, powiększa się luka dochodowa między najbogatszymi i najbiedniejszymi. Trwa to od pokoleń. W dorosłość od dekad wkraczają ludzie, którzy globalną wioskę z jej możliwościami traktują często jako mniej lub bardziej homogeniczny świat. Nic dziwnego, że gdy zderzają się z rzeczywistością, przeżywają co najmniej rozczarowanie.

Jedną z prób oswojenia tego rozczarowania jest ucieczka. Rozwiązanie dla najbardziej ambitnych i zdeterminowanych. Ostatnie dekady upływają więc na wielkich migracjach ekonomicznych. Swojego kryzysu migracyjnego doświadczyła już Europa, była to też jedna z przyczyn dojścia do władzy Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych. Nawet jeśli przyjąć, że część z migrantów, głównie z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu, ucieka przed wojną i przemocą, to wszystkich łączy wspólny mianownik. Poszukują lepszego życia.

W krajach rozwiniętych, w których i tak rosną nierówności, migracja ta powoduje sprzeciw. Z jednej strony podatki płacone przez Europejczyków w coraz większym stopniu idą na wsparcie socjalne napływających imigrantów, a z drugiej najbardziej dotknięte rozwarstwieniem grupy społeczne boją się utraty pracy, źródeł dochodu. Nie mówimy tu tylko o migracji nielegalnej – dla miliardów ludzi na świecie Unia Europejska i Ameryka są oazami dobrobytu, wiedzą o tym doskonale, bo taką wizję udało nam się im sprzedać. Jest w niej dużo prawdy, tylko wizja była przesadzona.

Ten sprzeciw przejawia się zarówno na ulicach Paryża czy Bukaresztu, jak i przy urnach. Ściśnięci obawą przed tym, że wymarzony dobrobyt nie będzie im dany, i możliwością utraty dotychczasowej stopy życiowej, w obliczu różnic kulturowych wyborcy w poszczególnych krajach coraz bardziej się radykalizują. W siłę rosną więc partie ksenofobiczne, eurosceptyczne, często nacjonalistyczne. Swój moment ma radykalna prawica, ale też – choć w dużo mniejszym stopniu – radykalna lewica. Obie w zupełnie inny sposób proponują uporanie się z problemem, który z racji swej globalnej skali może się okazać nierozwiązywalny. Bunt nie zawsze w końcu przynosi wyższą jakość życia.

Władcy kapitału

Przyjmijmy, że wiemy już, skąd w ludziach na całym świecie wziął się dysonans – z różnicy między światem rzeczywistym a tym wyobrażonym, który został im sprzedany przez kulturę Zachodu, i z rozszerzających się nożyc nierówności, które oddalają możliwość osiągnięcia bardzo subiektywnie pojętego dobrobytu. Ale dlaczego nożyce się rozwierają?

Każde społeczeństwo może mieć własne powody. Nie bez znaczenia jest tu zapewne to, jak funkcjonuje w nich demokracja, jak powszechna jest korupcja, na jakim poziomie jest edukacja. Czy ścieżki awansu społecznego są otwarte dla tych najbardziej ambitnych i zdeterminowanych, czy wręcz przeciwnie – są zabetonowane przez elity polityczne, grupy interesu, nieformalne powiązania gospodarcze. Dekadę temu pojawił się jednak czynnik, który ma wciąż nieoszacowany, ale potężny wpływ na rozwieranie się nożyc nierówności – świat zaczął być zalewany przez tani pieniądz.

W obliczu kryzysu finansowego w 2008 r. amerykański bank centralny Fed rozpoczął skup ryzykownych obligacji zabezpieczonych hipotekami oraz obligacji skarbowych. W ten sposób chciał zapewnić firmom dostęp do taniego pieniądza, a zatem pobudzić inwestycje oraz zwiększyć płynność na rynkach finansowych i uratować część instytucji finansowych zagrożonych bankructwem. Skala skupu obligacji była jednak wyższa niż możliwości finansowe Fedu. Amerykanie więc sobie te pieniądze dodrukowali, a mówiąc precyzyjniej, po prostu wymyślili, że je mają. W ciągu pierwszych siedmiu lat wpompowali w rynki finansowe 3,6 bln dol. Kolejne setki miliardów dorzucił Europejski Bank Centralny. Według różnych szacunków tylko z tego powodu na świecie pojawiło się od 5 do 6 bilionów wykreowanych dolarów.

W teorii powinny one spowodować skok inflacji. Nie spowodowały, bo z jednej strony większość z nich nie trafiła na realizację potrzeb konsumpcyjnych, tylko pozostała na rynkach finansowych, a z drugiej strony Fed obniżył stopy procentowe do minimalnego poziomu. Inflację w ryzach – przez większość czasu w okolicach 2 proc. – stabilizował w USA też skup obligacji skarbowych będących ważnym punktem odniesienia dla wyliczania rentowności pozostałych papierów wartościowych.

Co ma jednak napływ taniego pieniądza do nierówności? Te dodrukowane euro i dolary zasiliły konta inwestorów. Zakładając, że zaledwie od kilku do kilkunastu procent ludzi na świecie aktywnie inwestuje na rynkach finansowych, to od nich kupiono ryzykowne papiery za nieistniejące do tego momentu pieniądze. Z jednej strony nie doszło do kryzysu, z drugiej zwiększono możliwości inwestycyjne wąskiej grupy ludzi.

Efekt? Bezprecedensowy boom na rynkach kapitałowych – od końca 2009 r. do dziś amerykańskie indeksy wzrosły o kilkaset procent – NASDAQ o ponad 520 proc., a S&P 500 o ponad 400 proc. Inwestorzy zaczęli też szukać innych możliwości zarobku – poza giełdami. Zaczęły się więc spekulacje na surowcach, boom na wirtualne waluty czy skok popytu na nieruchomości traktowane jak dobro inwestycyjne. Nadmiar pieniądza rozpłynął się po świecie w poszukiwaniu jak najwyższych stóp zwrotu. Pomogła mu w tym postępująca globalizacja rynków kapitałowych, a także skok technologiczny – proces automatyzacji dosięgnął także inwestycji. W wielu obszarach to algorytmy odpowiadają za optymalizację zysku. Mogą jej dokonywać w skali globalnej w ułamku sekundy.

Tłumaczy to zjawiska na pozór odległe. Nagły wzrost cen transferowych i płac w świecie sportu, gdzie na porządku dziennym jest kupowanie przez kluby piłkarzy po 50 mln euro czy płacenie koszykarzom po 30 mln dol. pensji rocznie. Branża rozrywkowa, a tym jest sport, nagle dostała zastrzyk gotówki. Ale to tłumaczy też to, co jest przyczyną niepokojów w krajach rozwiniętych – znaczący skok cen nieruchomości. Doświadczamy go w Polsce, ale jeszcze bardziej w Paryżu czy Londynie. Wchodzących na rynek pracy obywateli państw bogatych nie zawsze jest stać na dobro będące dla nich nawet nie synonimem dobrobytu, ale normalności. Duże fundusze skupują setki mieszkań w atrakcyjnych dochodowo i turystycznie lokalizacjach, choćby takich jak Warszawa, licząc na wysoką i stabilną stopę zwrotu z inwestycji. W końcu od dekad stopy procentowe są niskie, więc nie tylko pieniądz jest tani, ale stosunkowo trudno go pomnożyć, kupując obligacje czy zakładając lokaty.

Pozostaje jeszcze pytanie: jeśli majątki najbardziej uprzywilejowanej grupy ludzi na świecie tak drastycznie wzrosły, dlaczego indeks Giniego w krajach rozwiniętych wzrósł tylko nieznacznie? Bo mierzy dysproporcje dochodowe, a nie majątkowe. Skok dochodów najbogatszych 20 proc. mieszkańców Ziemi, który w nim widać, to oprócz przychodów z pracy głównie renta kapitałowa – np. dywidendy, przychody z wynajmu. Wartość ich majątków jest trudna do ustalenia, bo i trudna do ustalenia jest liczebność grupy – nazwijmy ją za pomocą nieco zdyskredytowanych pojęć – posiadaczy czy też kapitalistów.

Wszystko to działa na zasadzie dźwigni. Najbogatszym najłatwiej jest pomnażać kapitał, bo mają lepszy dostęp do dóbr inwestycyjnych. A im bardziej go pomnażają, im więcej inwestują w podobne rodzaje aktywów, tym ceny tych aktywów rosną, a wraz z nimi wartość ich majątku.



Ja, przede wszystkim

Pisząc o rozwarstwieniu, trzeba pamiętać, że jest to tylko różnica między grupami. Realnie, uśredniając, stopa życia na całym świecie w ciągu ostatnich dekad wzrosła. To zasługa globalizacji. Nie możemy zapomnieć, nawet obsadzając ją w roli czarnego charakteru, że to ona pomogła wydźwignąć ze skrajnej biedy setki milionów, a może nawet miliardy ludzi. Że rentę kapitałową udaje się dziś zbierać dlatego, że najmniej wykwalifikowane miejsca pracy trafiły do krajów rozwijających się. Nie można się też dziwić wzrostowi aspiracji obywateli tych państw – przez ile dekad, ile pokoleń można powtarzać schemat nisko płatnej pracy w fabryce markowych ubrań w Kambodży czy Wietnamie, plantacji bananów w Brazylii czy składaniu laptopów na Tajwanie? Tym, co sprawiło, że ludzkość zawładnęła Ziemią, nawet jeśli z najprawdopodobniej nie najlepszym dla niej skutkiem, były ambicje, by żyć lepiej, mieć więcej, bardziej zrozumieć świat.

Dlatego jest jeszcze jeden ważny czynnik, który wzmaga dysonans ekonomiczny. Jednym z istotnych wzorców życia, jakie w ostatnich latach rozprzestrzeniły się dzięki mediom, marketingowi, poradnikom, jest wiara w indywidualizm. Jako ludzie poszliśmy o krok dalej, niż zakłada twierdzenie, że każdy jest kowalem własnego losu. Możesz być kim zechcesz, granicą twoich możliwości jesteś ty sam, wiara w siebie potrafi przenosić góry – te nieco trywialne porady na życiowy sukces przy zderzeniu z rzeczywistością u wielu powodują spory dyskomfort psychiczny.

Triumf indywidualizmu, zachodnich wzorców i rosnące nierówności majątkowe składają się na dysonans, z którym ludziom coraz trudniej sobie poradzić. Swoje dokłada też kultura konsumpcyjna, narzędzie realizacji idei o ciągłym pomnażaniu zysku, która sprawia, że istotną wartością staje się „mieć". Najwyższy wskaźnik samobójstw na stu mieszkańców mamy dziś w Unii Europejskiej. Bo jedni są w stanie rozładować swój bunt, protestując na ulicach, inni emigrują w pogoni za lepszym życiem, cichym krzykiem innych jest radykalny wybór przy urnie, ale są też tacy, którzy sobie z presją własnych oczekiwań i społecznych wizji sukcesu po prostu nie radzą. Bo nie wszyscy możemy być piękni, utalentowani i bogaci.

Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego