David Simon: Seriale to broń w walce z demagogami

Zawsze powtarzam, że jeśli jesteś dziennikarzem, który pisze o polityce, a nie towarzyszy ci złość, to znaczy, że coś jest z tobą nie tak. Ze scenarzystami powinno być tak samo. Dlatego dla mnie wkurzenie to naturalny stan, towarzyszy mi permanentnie - mówi David Simon, scenarzysta, producent.

Publikacja: 19.06.2020 10:00

David Simon: Seriale to broń w walce z demagogami

Foto: AFP

Plus Minus: Do telewizji trafił pan z prasy. Dlaczego porzucił pan dziennikarstwo?

Współczesne media bardziej niż walce o prawdę przysługują się dezinformacji. Ważniejsze od podania wiadomości obiektywnie staje się podkręcanie jej tak, by ocierała się o ekstremum. Im ostrzejszy przekaz, tym – zdaniem wydawców – lepszy efekt. Przyglądałem się z uwagą ostatnim wyborom w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłem uwierzyć, że dziennikarze, zamiast kontrować brednie wychodzące z ust polityków, ciągnęli ich jeszcze bardziej za język, pozwalając na namnażanie się kolejnych głupot. Tak się produkuje fake newsy na masową skalę. A przecież w relacjonowaniu kampanii i prezentacji kandydatów jeszcze niedawno chodziło o coś zupełnie innego.

Tak pan postrzega rolę dziennikarzy – mamy punktować rozmówców?

Dziennikarz powinien szukać historii. Skupienie serwisów informacyjnych na wypowiedziach polityków to pójście na łatwiznę. Dziennikarstwo nie może zaczynać się od wypowiedzi polityka, tylko od historii, do której ewentualnie polityk może się odnieść, prezentując swoje stanowisko. A dziś to wygląda tak, że biegamy za politykami wtedy, kiedy nam na to pozwolą: kiedy zwołają konferencję albo oznajmiają, że mają coś do powiedzenia.

To nie dziennikarz decyduje, kiedy da głos politykowi, tylko odwrotnie.

Czy tak mają wyglądać media w wolnym kraju? Dla mnie najważniejszą gałęzią dziennikarstwa pozostaje dziennikarstwo śledcze. Sam je reprezentowałem. Chciałem opowiadać nie tylko o wydarzeniu, ale przede wszystkim o jego przyczynach i skutkach. Wierzyłem, że tylko w ten sposób uda nam się lepiej zrozumieć świat. Media coraz mniej są jednak zainteresowane taką formą dziennikarstwa. Liczy się news, który traci żywot po chwili. Nikt dziś nie wraca do skutków tego, co wydarzyło się tydzień temu. To już nikogo nie interesuje. Żyjemy absurdalnie skoncentrowani na tu i teraz, łudząc się, że to, co jest dookoła nas, nie wzięło się z wczoraj ani nie wpłynie na jutro.

Dlaczego prasa się nie oparła temu złemu trendowi?

Przyczyny upatrywałbym w ogromie pracy, jaką trzeba wykonać, by zbadać realne skutki jakiejś decyzji czy wydarzenia. Dziś, kiedy redakcje cierpią na deficyt dziennikarzy, trudno dać komuś temat, nad którym będzie musiał pracować kilka dni. Łatwiej na antenie czy w artykule zacytować dwie wypowiedzi i zamknąć sprawę. A jak polityk organizuje konferencję prasową, to wiadomo, że będziemy mieli na sto procent jakiś materiał. A jak się samemu pracuje nad sprawą, to nie wiadomo, kiedy powstanie materiał ani co będzie zawierał. Drugą kwestią jest to, że media muszą walczyć o czytelnika oraz widza.

Zawsze o to walczyły.

Ale jeszcze ćwierć wieku temu drukowaliśmy w gazetach to, na co chcieliśmy zwrócić uwagę czytelnika. Dzisiaj wszystko jest podporządkowane jego gustowi – nie pisze się o sprawach ważnych, tylko o tych, które mogą odbiorcę zainteresować. A przecież, żeby pokazać faktyczną konsekwencję jakichś działań, trzeba dopuścić do głosu ludzi o odmiennych poglądach. To rozciąga materiał i staje się wyzwaniem nie tylko dla dziennikarza, ale też dla czytelnika czy widza, którzy muszą się skupić, wejść w sprawę głębiej. A my nie lubimy takiego grzebania się. Chcemy krótko i bez utrudnień dowiedzieć się, o co chodzi.

Na tej podstawie wydaje nam się, że coś wiemy.

Pańskim zdaniem jest odwrotnie?

Odkąd w naszym życiu pojawiły się media społecznościowe, każdy dostał platformę do zabierania głosu. A że większości z nas wydaje się, że coś wiemy, to chcemy zabrać głos i powiedzieć innym to, co chodzi nam po głowie. Tradycyjne dziennikarstwo zakładało ostrą selekcję materiału. Trzeba było wykazać się osiągnięciami, żeby być dopuszczonym na łamy. Dziś najbardziej tęsknię za zdaniem wydawców: „Nie wydrukujemy tego, bo nie mamy stuprocentowej pewności, że to prawda". W dzisiejszych zdemokratyzowanych mediach ono nie obowiązuje, bo nie liczą się w nich fakty, tylko opinie. Kiedyś media goniły za tymi pierwszymi, to one interesowały dziennikarzy. Dzisiaj biega się tylko za opiniami, najlepiej skrajnymi. Mamy opinie na każdy temat, a nie wiemy, co się dzieje dookoła nas. Wypowiadamy się nad wyraz chętnie, bo nie spotykają nas z tego tytułu konsekwencje. Możemy bredzić, ile chcemy, na naszej tablicy w mediach społecznościowych, bo nic nam za to nie grozi. Z jednej strony jesteśmy najbardziej uprzywilejowanym społeczeństwem, które może korzystać maksymalnie z wolności słowa. Z drugiej strony demokratyzacja mediów popchnęła nas do zabierania głosu w sprawach, o których nie mamy pojęcia.

Ale też dzięki temu mamy więcej perspektyw na problem. Przed chwilą mówił pan, że to ważne.

Owszem, są tego i dobre strony. Teraz większość z nas ma kamerę w telefonie. Wszyscy możemy stać się reporterami, przez co wydaje nam się, że dysponujemy narzędziami do opowiadania świata. Wrzucamy zdjęcia i filmiki w media społecznościowe i krzyczymy: „Tak było! Tu mam dowód!", wierząc, że posiedliśmy prawdę. W sądzie nagranie, na którym widać nadużycie nawet prominentnych ludzi wobec nas, może stać się wystarczającym dowodem do pogrążenia ich. Obserwowaliśmy to choćby, kiedy w St. Louis biały policjant zastrzelił czarnego chłopaka. Nic nie pomogło, że inni mundurowi zgodnie świadczyli na korzyść kolegi. Ale to samo nagranie nie wytłumaczy nam skomplikowanego problemu, którego to wydarzenie jest częścią. Oferuje nam zawężoną perspektywę. To nie jest dziennikarstwo, które zmieni świat. Choć kiedy zaczynałem, sam łudziłem się, że moje teksty zmienią rzeczywistość.

Jakieś przykłady?

Jeszcze w college'u dostałem pracę w lokalnej gazecie. Znalazłem temat, któremu poświęciłem mnóstwo czasu. Chodziło o trenera lokalnej drużyny bejsbolowej, który dopuszczał się molestowania. To była sprawa, która dzisiaj wpisałaby się w #MeToo. Zbierałem dowody, badałem temat i wyobrażałem sobie, jakie mój artykuł przyniesie zmiany. Koncentrowałem się na konsekwencjach publikacji, a nie na niej samej.

Gazeta nie wydrukowała tekstu?

Wydrukowała, ale trener nie został poddany społecznemu ostracyzmowi, tylko przeniesiono go w inne miejsce, gdzie dostał bardziej lukratywny kontrakt. Mimo mojego tekstu żył dalej jak pączek w maśle. Wtedy zrozumiałem, że jako dziennikarz nie mogę sobie projektować skutków mojego pisania. Nie o nie walczę, tylko o historię samą w sobie. To ją muszę mieć na celowniku, jej się podporządkować. Przestawiłem się na myślenie o artykule jako o skutku, choć wcześniej byłem przekonany, że skutkiem ma być reakcja społeczeństwa na to, co napisałem.

I to działało? Napisanie artykułu panu wystarczyło?

Nigdy nie wystarczało, bo moje pisanie brało się ze złości na to, co nie działało. Dalej zresztą tak jest. Teraz, już jako twórca scenariuszy, w swoich tekstach skupiam się na tym, co mnie w jakiś sposób uwiera i boli. Zawsze powtarzam, że jeśli jesteś dziennikarzem, który pisze o polityce, a nie towarzyszy ci złość, to znaczy, że coś jest z tobą nie tak. Ze scenarzystami powinno być tak samo. Dla mnie wkurzenie to naturalny stan. Złość towarzyszy mi permanentnie. Mieszkam w Baltimore, gdzie od dwunastu lat piszę historie dla HBO. Przystępuję do pisania wkurzony i kończę tak samo wkurzony. Nie jestem w stanie się od tych emocji uwolnić. Za to umiem je wykorzystywać twórczo.

Taka jest pańska metoda: David Simon jest wkurzony, więc siada przy biurku i pisze?

Nie, na mnie najlepiej działają terminy. David Simon siada i pisze, gdy zbliża się data, kiedy ma oddać tekst producentom.

W pańskich serialach – „Prawie ulicy", „Kronikach Times Square" czy „Spisku przeciwko Ameryce" – jest mnóstwo wątków politycznych. To pański pomost z dziennikarstwem?

Uważam, że polityka jest częścią życia każdego z nas. W książce Philipa Rotha „Spisek przeciwko Ameryce" zachwyciło mnie to, że nie mówi się w niej o polityce jako czymś osobnym, tylko staje się ona naturalną częścią życia każdego z bohaterów, nawet jeśli danej postaci wydaje się, że nie ma z nią nic wspólnego. Ja też tak widzę sprawę. Dlatego zresztą uważam, że opowiadane historie mają znacznie mocniejszy przekaz niż skandowanie haseł. Dla mnie scenariusz jest formą protestu, niezgody, buntu. Mógłbym przecież chodzić po mediach i wygłaszać swoje poglądy, ale to nie będzie miało takiej siły oddziaływania jak pokazanie bohaterów doświadczających problemów, które także i mnie bolą. Kiedy widz nawiązuje nić porozumienia z postaciami, jest wobec nich empatyczny, wtedy przekonuje się, do czego mogą doprowadzić niebezpieczne poglądy. Seriale to świetna broń do walki z demagogiami.

Akcja „Spisku przeciwko Ameryce" rozgrywa się w 1940 roku i prezentuje alternatywną wersję historii USA: wybory prezydenckie wygrywa nie Franklin D. Roosevelt, tylko separatysta Charles Lindbergh. Z jakimi demagogiami walczy pan tą opowieścią?

Przeczytałem „Spisek przeciwko Ameryce" zaraz po tym, jak Barack Obama po raz drugi wygrał wybory prezydenckie. Powieść podrzucił mi znajomy, który był przekonany, że na jej podstawie może powstać ciekawy serial. Choć przeczytałem ją jednym tchem, to nie znalazłem w niej opowieści o współczesnej Ameryce.

Wydawało mi się, że problemy nacjonalizmu, które są jej głównym tematem, nie dotyczą ludzi w kraju, który po raz drugi z rzędu przekazuje władzę w ręce czarnego prezydenta. Czy pan widzi, w jakim byłem wtedy błędzie? Nie rozumiałem tego, że fakt, iż mój kraj nie jest nacjonalistyczny i izolacjonistyczny teraz, wcale nie oznacza, że za kilka chwil nie może się taki stać. Doskonale rozumiały to osoby o innym doświadczeniu niż ja, choćby Agnieszka Holland, która starała się o przeniesienie Rotha na ekran. Ona dorastała w komunistycznej Polsce i wiedziała, że antysemityzm jako broń polityczna może być użyty w dowolnym momencie. Nawet po tak strasznym doświadczeniu jak II wojna światowa.

Kiedy się pan zorientował, że to, o czym pisze Roth, jest aktualne?

Zawsze definiowałem demokrację jako codzienne wstawanie rano po to, żeby walczyć z wężami, które zagrażają najsłabszym. Kiedy takiemu wężowi ukręci się głowę, można mówić o udanym dniu. Od kilku lat odnoszę wrażenie, że w Polsce, na Węgrzech, w Brazylii czy też w Stanach Zjednoczonych, zamiast walczyć z wężami, podsuwamy im ofiary i w ten sposób próbujemy je ujarzmiać. I właśnie ta zmiana w amerykańskiej polityce, która zamiast bronić słabszych, składa z nich ofiary, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie potrzebujemy izolacjonisty i faszysty Lindbergha, żeby poddać się dławiącym nas strachom i uprzedzeniom. Faszyzm zawsze bierze się z lęku przed innością. Nie ma znaczenia, czy źródłem tego lęku jest narodowość, pochodzenie, seksualność czy wyznawana religia. To nie faszystowski przywódca do niego popycha, tylko my sami. A osoby, które zamiast oswajać z innością, robią z niej zagrożenie, czyhają na politycznej arenie zawsze.

Czy dlatego opowieść nie koncentruje się na potępianiu Lindbergha?

Nie chciałem się koncentrować na jego rozliczeniu. Bardziej interesowało mnie, co wykreowało Lindbergha i jego wyznawców. Naprawdę mało brakowało, żeby to właśnie on kandydował na prezydenta z ramienia demokratów w 1940 r., kiedy większość Amerykanów była za izolacjonizmem. Kto wie, czy wtedy w ogóle przystąpilibyśmy do wojny, nawet po Pearl Harbor? Lindbergh miał posłuch, bo był bohaterem tamtego czasu – jako pionier lotnictwa przefrunął samotnie z Ameryki Północnej do Europy bez międzylądowań. Mój ojciec miał siedem lat, kiedy to się stało. Mieszkał wtedy w Jersey City (miasto w stanie New Jersey graniczące z Nowym Jorkiem, to tam znajduje się Statua Wolności – red.), gdzie również kręciliśmy serial. Wspomnieniem, które na zawsze zapisało się w jego pamięci, była parada, na której Lindbergh triumfalnie przechadzał się w akompaniamencie werbli, okrzyków i oklasków. Dla ojca był bohaterem. Wystarczyło parę lat, by dla tego samego małego chłopca bohater przepoczwarzył się w zmorę z koszmarów. Roosevelta też przerażał – prezydent bał się, że krajem może rządzić osoba, która swoją renomę wykorzysta nie do scalania, tylko dzielenia Amerykanów.

Wystarczyło przelecieć samotnie Atlantyk, żeby uchodzić za dobrego kandydata na przywódcę kraju?

Spotkałem się z Philipem Rothem raz, zanim zmarł w 2018 r. Rozmawialiśmy o jego książce. Powiedział wtedy, że Lindbergh naprawdę był bohaterem swoich czasów i zachowywał się tak, jak na bohatera przystało. Miał niesamowitą charyzmę. Lindbergh wsiadł w malutki samolot i zrobił coś, co nikomu się nie wydawało możliwe. Wszyscy widzieli, jak wiele zaryzykował, żeby to osiągnąć. Osoba, która dla idei jest w stanie zaryzykować tak wiele, zawsze jawi się jako ktoś godny zaufania, autentyczny, przekonany o swoich racjach. Naród wtedy potrzebował kogoś takiego.

Philip Roth w książce, a pan w serialu pokazaliście, że taka charyzmatyczna osoba nie potrzebuje manipulować narodem, by wydobyć jego mroczne strony. Wystarczy tylko nie przeciwdziałać pewnym ruchom. Na przykład nie negować antysemickich haseł.

Dlatego pokazanie Lindbergha w dwugodzinnym filmie nie przyniosłoby takiego efektu jak w kilkugodzinnym serialu. Nie chciałem, żeby „Spisek przeciwko Ameryce" był politycznie uproszczony. Powstała już cała masa politycznych filmów, które są czarno-białe. Nawet jeśli niektóre z nich mają swoje momenty, to i tak stają się niebezpieczne – choćby te o II wojnie światowej, które utwierdzają widza w przekonaniu, że ludzie, którzy ginęli za wolność i ojczyznę, to osoby, którym należy stawiać pomniki. Tak nie jest. Trzeba patrzeć na sprawę szerzej.

I serial to oferuje. My w „Spisku przeciwko Ameryce" przepisujemy historię. Okazuje się, że jej alternatywna wersja stoi niebezpiecznie blisko tego, co znamy zza okna.

Zrobił pan ten serial dla ojca?

Mój ojciec nie żyje, ale wiele dialogów w filmie wziąłem od niego. Choćby wypowiedź: „Nie ma znaczenia, ile kosztuje zupa, jeśli poszedłeś do Katz's" (Katz's to znane koszerne delikatesy na Manhattanie – red.). On powtarzał to zdanie w każdy piątek. Nigdy mu się nie znudziło. Jak Henryk IV. Tacy jak on to dla mnie prawdziwa Ameryka. I właśnie z szacunku do ludzi takich jak on chciałem, żeby wszyscy aktorzy i cała ekipa byli Żydami. Jednak na przesłuchaniach zorientowałem się, że najwięcej szacunku jednak wyrażę, zatrudniając najlepszych odtwórców ról – takich jak Morgan Spector, John Turturro, Zoe Kazan czy Winona Ryder.

Czy mieliście jakieś problemy z prawami do wizerunku Lindbergha?

Jako były dziennikarz doskonale znam prawo, które reguluje tę kwestię. Mówi ono, że jeśli jesteś osobą publiczną, a politycy bez wątpienia nimi są, to z chwilą śmierci praw do twojego wizerunku nie dziedziczy spadkobierca. Czytałem dzienniki Lindbergha, który w prawdziwym życiu nie został prezydentem. Zostawił po sobie pamiętniki, z których jasno wynika, jaki miał stosunek do Żydów. Zresztą o prawa musiał się bardziej niż my martwić Philip Roth.

Co według pana stanowi fenomen książek Rotha?

Większość jego utworów nie jest polityczna. Polityka pojawia się w nich naturalnie jako część życia każdego człowieka. Fakt, że Roth skupia się na relacjach rodzinnych, kryzysach związków czy rozpadach więzi, nie przesłania tego, że ważne jest w nich to, w jakiej przestrzeni społeczno-politycznej żyją bohaterowie i jak to na nich działa. Roth nigdy też specjalnie nie martwił się o fabułę, nie miała ona dla niego aż takiego znaczenia. Nie bał się też mówić tego, co myśli. Nie owijał w bawełnę, chociaż czasem sprowadzało to na niego złość ze strony rodaków. Mówiono nawet, że jego literatura jest antyamerykańska. Przyznam, że dla mnie, Amerykanina, lektura jego powieści też nie była łatwa. Pewnie dlatego, że nie chce się akceptować Ameryki, którą on przedstawia. Pisanie „Spisku przeciwko Ameryce" było dla niego bolesnym procesem, bo rozliczał własną młodość. Chciałem, żeby pojawił się na chwilę w serialu. Miałem nawet pomysł na scenę, w której jedzie do Północnego Jersey. Bardzo żałuję, że zmarł właśnie w czasie, gdy pracowaliśmy nad adaptacją. Z radością poradziłbym się go w wielu kwestiach.

O co chciałby go pan spytać?

Nie mogłem potraktować jego książki dosłownie. On skupiał się na antysemityzmie. Ja musiałem zrobić z tego coś bardziej uniwersalnego, żeby odnieść się do islamofobii, rasizmu czy homofobii, które toczą nas dzisiaj. Interesuje mnie proces, który doprowadza do tego, że mniejszościom odbiera się prawo do postrzegania siebie jako „pełnych Amerykanów".

Ich przeciwnicy kładą nacisk na pokazywanie ich związków z innymi kulturami czy pochodzenie z innych regionów świata. Roth świetnie ten mechanizm pojął. Żałuję, że nie mogliśmy na ten temat porozmawiać.

—rozmawiał Artur Zaborski

Serial „Spisek przeciwko Ameryce" można oglądać na kanałach HBO oraz w serwisie telewizji na życzenie HBO GO

David Simon – (ur. w 1960 r.) niegdyś dziennikarz „Baltimore Sun", a obecnie scenarzysta, producent i twórca seriali od 20 lat współpracujący z HBO. Stworzył m.in. „Prawo ulicy", „Generation Kill: Czas wojny", „Treme", „Kto się odważy", „Kroniki Times Square" oraz najnowszy „Spisek przeciwko Ameryce" na podstawie powieści Philipa Rotha.

Plus Minus: Do telewizji trafił pan z prasy. Dlaczego porzucił pan dziennikarstwo?

Współczesne media bardziej niż walce o prawdę przysługują się dezinformacji. Ważniejsze od podania wiadomości obiektywnie staje się podkręcanie jej tak, by ocierała się o ekstremum. Im ostrzejszy przekaz, tym – zdaniem wydawców – lepszy efekt. Przyglądałem się z uwagą ostatnim wyborom w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłem uwierzyć, że dziennikarze, zamiast kontrować brednie wychodzące z ust polityków, ciągnęli ich jeszcze bardziej za język, pozwalając na namnażanie się kolejnych głupot. Tak się produkuje fake newsy na masową skalę. A przecież w relacjonowaniu kampanii i prezentacji kandydatów jeszcze niedawno chodziło o coś zupełnie innego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy