W końcu o to rzekomo chodzi w debacie publicznej: kto kogo zakrzyczy, kto kogo nazwie chamem, łajdakiem, idiotą. Kto w większym stopniu przyciągnie uwagę publiczności, wymyśli lepszy kalambur, sprawniej dorobi oponentowi gębę maniaka, paranoika, nienawistnika. Nie jest to wcale takie proste. Nie wystarczy być pajacem, by osiągać sukces polityczny, nie wystarczy mówić od rzeczy. Trzeba jeszcze mieć plan, życzliwą neutralność mediów i powszechnie nielubianego przeciwnika.

I taka jest chyba recepta na sukces posła Palikota. Wbrew temu, co piszą niektórzy, nie jest on ani wielkim oryginałem, ani ekstrawaganckim biznesmenem zaplątanym w świat brutalnej polityki, ani owym dziecięciem z bajki Andersena o szatach cesarza, które wielkim tego świata potrafiło wygarnąć prawdę. Wręcz przeciwnie. Palikot może mówić o alkoholowych problemach prezydenta i jego chamstwie, bo wie, że nic mu nie grozi. Oburzenie kolegów z partii robi wrażenie gry na użytek maluczkich. Bardziej lotni wiedzą, o co chodzi. Poseł z Lublina ma po prostu rozjuszyć Lecha Kaczyńskiego. Im głośniej o jego wybrykach, tym lepiej, bo tym większe prawdopodobieństwo, że jego słowa przylepią się do obecnego prezydenta. A może nawet kiedyś sprowokują go do odwetu?

Można powiedzieć, że występowanie w roli płachty na byka nie jest najszczytniejszą rolą w polityce. Jednak to tylko przejściowy strój. Jeśli plan się powiedzie, to jestem gotów się założyć, że z dnia na dzień Palikot przedzierzgnie się w cenionego polityka i eksperta. W końcu błazenadę od powagi