I tyle właściwie polskiej pamięci o dokonanym przez Austro-Węgry jesienią 1878 roku zajęciu Bośni i Hercegowiny, najdalej wysuniętych na północ ziem pod panowaniem otomańskim. Może i wystarczy, skoro była to zaledwie półnuta w solennym XIX-wiecznym koncercie mocarstw. W dzisiejszej Serbii jednak zarówno ta 130. rocznica, podobnie jak pamięć o późniejszym o 30 lat wydarzeniu – 5 października 1908 roku Wiedeń raczył, wbrew wcześniejszym ustaleniom, wcielić Bośnię do swej monarchii – rozbrzmiewa w tych dniach, nieoczekiwanie, z siłą marsza żałobnego.
[srodtytul]Na otarcie łez[/srodtytul]
To, że media w Belgradzie poświęcają tyle uwagi akcji podjętej przed blisko półtora wiekiem przez dawno złożone do grobu mocarstwo, jest dowodem nie tyle na siłę serbskiej pamięci, ile na intensywność traumy, jaką wywołało uznanie niepodległości Kosowa przez większość państw UE. Nowa obolałość sprawia, że Serbowie gotowi są przywoływać niejedno wydarzenie z przeszłości, kiedy ich zdaniem działa im się krzywda. Politycy Unii, radośnie zapewniający Serbów, że nie czują do nich urazy i gotowi są kiedyś przyjąć ich do swej wspólnoty, zdają się tymczasem zupełnie nie zdawać sprawy z głębi żywionych nad Dunajem urazów. Na kongresie berlińskim przed stu trzydziestu laty roszad dokonywano z rozmachem i bez szczególnej troski o tożsamość czy rację stanu bałkańskich ludów w baranicach, usiłujących wybić się na niepodległość. W pierwszej kolejności szło o pogodzenie interesów Petersburga, Londynu i Wiednia. Rosja świadoma była, że rzucając w 1876 roku imperium otomańskie na kolana i tworząc swego rodzaju protektorat, jakim była Wielka Bułgaria, zbyt boleśnie naruszyła równowagę międzynarodową; Wielka Brytania nie mogła pogodzić się z tym, by sytuacja we wschodniej części Morza Śródziemnego wymknęła się spod kontroli. Dyplomaci austro-węgierscy, choć przeczuwali już, że w zabieganiu o przychylność południowych Słowian nie mają szans wygrać z Rosją, nie zamierzali godzić się z utratą wpływów na Bałkanach: wszak to rynki zbytu, linie kolejowe i przedpole Turcji!
Pod czujnym spojrzeniem żelaznego kanclerza mozolnie ucierano więc kompromis. Moskwa zrezygnowała z Wielkiej Bułgarii, zyskując w zamian międzynarodowe uznanie państwowości serbskiej. Londyn odepchnął rywala od cieśnin, otrzymując na dodatek kontrolę nad Cyprem. Tylko Wiedeń, niechętny serbskiemu państewku, został jeszcze do ugłaskania. Bośniacko-hercegowiński trójkąt, ze świeżą pamięcią krwawo stłumionego antytureckiego zrywu miejscowych chrześcijan sprzed trzech lat, doskonale nadawał się na otarcie łez. Artykuł 25 pokoju berlińskiego mówił o „czasowym stacjonowaniu sił austro-węgierskich w celu przywrócenia w prowincji ładu i porządku”.
I przywrócono – zdaniem wielu historyków nie najgorszy był to dla Bośni czas, kiedy w ślad za oddziałami barona Filipovicsa z Budapesztu, Zagrzebia i Wiednia zaczęły docierać tiurniury, lampy naftowe, projekty oświaty ludowej, sądy, katastry, toalety, prasa codzienna i intrygi polityczne. Dość sięgnąć po któreś z opowiadań Andricia, by przekonać się, jak Bośnia rosła w siłę pod berłem Najjaśniejszego Pana. W roku 1908 można już jednak było wyczuć w powietrzu, że zgodny koncert mocarstw ma się ku końcowi – i że ze względu na coraz dalszy zasięg armat i zagonów potencjalnych przeciwników warto możliwie rozbudować przedpole. 5 października 1908 roku Wiedeń zakomunikował więc światu o anektowaniu Bośni i Hercegowiny. Turcji, w której zrewoltowani młodzi oficerowie osłabiali właśnie władzę sułtana, oraz Serbii, która coraz chętniej głosiła postulat zjednoczenia wszystkich Serbów, w tym bośniackich, w jednym państwie, pozostało zwołać kilka daremnych demonstracji, rozchodzących się niespiesznie w zapachu pieczonych kasztanów i kukurydzy, w ciepłej październikowej mżawce. Łuskał pewnie kasztany i czternastoletni Gavrilo Princip, który już za niespełna sześć lat pociągnie za spust w Sarajewie.