[b]Ma pan swoją listę najważniejszych postaci sztuki polskiej tego dwudziestolecia?[/b]
Na pewno jest paru ludzi, którzy coś wnieśli do kultury światowej. Na przykład Paweł Althamer. Mam na przykład wrażenie, że niedawny film braci Coen „Tajne przez poufne”, gdzie wszystko rozgrywa się wokół motywu, który tak naprawdę istnieje tylko jako fantazja policyjnego myślenia, to pokłosie działania zatytułowanego „Film”. Althamer zaprosił do niego aktorów amatorów i zawodowców – z Jude’em Law w wersji londyńskiej i Mirosławem Baką w wersji warszawskiej na czele – i napisał dla nich prosty scenariusz – wtopienia się w rzeczywistość. Został zrobiony trailer dla kin, który reklamował film mający się rozegrać tylko raz, i to w rzeczywistości. Publiczność przyszła na wskazane miejsce w mieście i szukała tego filmu na ulicy. Każdy znalazł własny. Działania Althamera na rzeczywistości potocznej są ważne i uczulają nas na wymiar poezji w codzienności, co zawsze było cechą największych artystów, takich jak Francois Villon albo Miron Białoszewski.
Katarzyna Kozyra w szokowy sposób zmieniła postrzeganie roli sztuki współczesnej w społeczeństwie i po jej pracach z lat 90., takich jak „Olimpia”, „Łaźnia”, „Więzy krwi”, nic już nie było takie dekoracyjne jak przedtem. Zwróćmy też uwagę na moment, kiedy odbyła się wystawa „Ja i AIDS” w kinie Stolica, którą zorganizował w 1996 r. Artur Żmijewski. Dotknięto choroby AIDS, kiedy w Polsce sytuacja chorych była dramatyczna, jak pamiętamy. Artyści wjechali w ten temat, i to z pracami, które były nieprzyjemne – bo AIDS nie jest przyjemną rzeczą. Wcześniej jeszcze Zbigniew Libera zrobił swój „Obóz koncentracyjny LEGO”, którego adresatem był nazizm, lecz oglądany z perspektywy codziennego okrucieństwa, popularnej zabawki. Takie fakty były ważne. Liczą się sensownie sformułowane wypowiedzi. I liczy się czas.
Jestem w miarę pewien tego, że oni, artyści „krytyczni”, się obronili. Wszyscy wiemy, jacy są ciekawi artyści młodego pokolenia, piszą o nich gazety. Mamy kilku niezwykłych malarzy życia codziennego, jak Matecki czy Sasnal, mamy artystów, którzy interesują się bardziej zagadnieniem miejskiej przestrzeni życiowej, którą odziedziczyliśmy po socjalizmie i w której wciąż mieszkamy, takich jak Monika Sosnowska.
[b]Jest pokolenie dziesięć lat młodsze...[/b]
Tak, spotykam coraz więcej ludzi urodzonych w latach 80. Szokujące doznanie.
[b]Jacy są?[/b]
Ostatnio głos tego pokolenia pojawił się na wystawie „Nie ma sorry” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w tymczasowej jego siedzibie, gdzie pokazali prace artyści niby jeszcze „przed inicjacją”, studenci. Niezależni, sceptyczni wobec konwencji i wymagań określających, co to znaczy „być artystą dziś”. Są w jakimś sensie produktem swoich czasów, bo są nieufni i wyłamują się z grupy. Czasy są takie, że w sferze publicznej słychać raczej głośne wypowiedzi, jeśli nie wrzaski – a oni mówią półgłosem i dorzecznie. Sfera publiczna przyzwyczaja nas do tego, że wszystko nam jest wmłotkowane w głowę i w tej publicznej histerii nie ma miejsca na prywatne historie, na frapujące szczegóły, na precyzję opisu. A na tej wystawie było dużo prac swobodnych i osobistych, choć ja bym tego nie nazywał od razu nowym intymizmem, to jest raczej przeciw kategoriom. Jest to jakaś wspólnota, ale nie taka, że musimy patrzeć wszyscy w jedną stronę, na komendę. Są dość powściągliwi, jeśli chodzi o działania grupowe. I mają jadowite poczucie humoru.
Będę im się chętnie dalej przyglądał. Chodzi o to, żeby stwarzać w Polsce takie możliwości, by artyści nie zajmowali się wyłącznie rozważaniami, czy nie przekwalifikować się raczej na grafikę reklamową albo robienie dekoracji dla telewizji, tylko żeby mogli coś powiedzieć. A nawet jak nie będzie możliwości, to i tak ich usłyszymy.
[ramka]Adam Szymczyk
(ur. 1970) – absolwent historii sztuki UW, krytyk sztuki, dyrektor Kunsthalle w Bazylei od 2003 r. W tym roku wraz z Eleną Filipovic był kuratorem 5. Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie, zatytułowanego „Kiedy rzeczy nie rzucają cienia”.[/ramka]