Wszystko na sprzedaż

Rock i pop w czasach wolności spsiał, stał się błahy. Ostatnie dwie dekady przetrwali tylko ci, którzy debiutowali jeszcze w PRL. Młodsi ratują się repertuarem z minionej epoki

Aktualizacja: 27.06.2009 15:04 Publikacja: 27.06.2009 15:00

Muniek Staszczyk. Jego piosenki pozostają najlepszym pamiętnikiem naszych czasów

Muniek Staszczyk. Jego piosenki pozostają najlepszym pamiętnikiem naszych czasów

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Kiedy 4 czerwca świętowaliśmy rocznicę wyborów, które doprowadziły Polskę do niepodległości, repertuar koncertów w Gdańsku i Warszawie pozwalał wyciągnąć niewesołe dla polskiej muzyki pop wnioski. Brakowało reprezentantów pokoleń, które dojrzewały po 1989 r. Ale kogo można było zaprosić? Varius Manx? Ich Troje? Feela? A o czym istotnym oni śpiewają? Kiedy trzeba opowiedzieć o najważniejszych sprawach i emocjach, nie może się obyć bez Perfectu, T.Love, Tomka Lipińskiego, Kory, Lombardu, Lecha Janerki, Klausa Mitfocha, Voo Voo. Trzeba sięgnąć po starą gwardię, która debiutowała w okresie rockowego buntu przeciwko komunie w latach 80., wspierana, paradoksalnie, przez publiczną Trójkę. A kogo wylansowały RMF FM, Zetka, Eska? Siebie.

 

 

Nawet gdyby znalazł się ambitny organizator pragnący zaprezentować młodszych wykonawców, miałby poważny kłopot. Z wielu powodów: młode zespoły grają słabo albo śpiewają o pierdołach.

Do wyjątków należą Pustki. Ale to grupa dla koneserów. Kto o nich słyszał? Pewnie nie są bez winy. Piszą teksty mocno introwertyczne, subiektywne, które ostatecznie mogłyby się stać głosem pokolenia, ale tylko rozproszonego, rozbitego, zdezintegrowanego. Pokolenia X. Antygeneracji. No to są.

Losy innych wartościowych zespołów, które zadebiutowały po 1989 r., robią przygnębiające wrażenie. Wielkim odkryciem był Incrowd, niezwykle ekspresyjna grupa nawiązująca do modnego na początku lat 90. nurtu grunge, a także do repertuaru The Rage Against The Machine. Weszła na polską scenę rockową jak burza. I równie szybko z niej zniknęła.

My, czterdziestolatkowie, mieliśmy Kaczkowskiego, Manna, Chojnackiego, Niedźwieckiego. Dwudziestolatkowie muszą się zadowolić Kubą Wojewódzkim

Mało kto wie, że jej najzdolniejsi muzycy uratowali się tylko dzięki temu, że znaleźli azyl w szeregach T.Love kierowanego przez weterana Muńka Staszczyka. Mowa o Macieju Majchrzaku i bardziej od niego znanym Sidneyu Polaku, który gdy okrzepł za bębnami T.Love, a być może zainspirował się wrażliwością społeczną Staszczyka, sportretował na pierwszej płycie życie rodzimej Chomiczówki. Na najnowszym zaś albumie wykpiwa absurdy wirtualnego życia młodych ludzi w e-przestrzeni. Z jednej strony imponująca jest żywotność zespołu Zygmunta Staszczyka, z drugiej – przygnębiające to, że młodym pokoleniom brak samodzielności i siły przebicia. Niedawno dołączył do T.Love równolatek III RP – Jan Pęczak. Chyba tylko jego ojciec, znany socjolog analizujący kiedyś fenomen generacji utożsamiających się z pierwszymi festiwalami w Jarocinie, mógłby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego młodzi nie potrafią wykreować środowiskowych autorytetów. Liderów, z którymi związaliby swoją artystyczną aktywność.

 

 

Z wielkim hukiem debiutowała formacja Human, uważana za następców TSA. Humanowi czadu wystarczyło tylko na jedną płytę. Historia jego muzyków przypomina perypetie instrumentalistów Incrowd.

Jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów Maciej Gładysz był później ozdobą zespołu Edyty Bartosiewicz. Potem nie odegrał już tak ważnej roli, podobnie jak autorka „Jenny”, której zniknięcie jest osobną historią z mnożącymi się na ten temat najbardziej fantastycznymi domysłami. Związanymi z narkotykami, numerologią, gdy prawda może być o wiele bardziej banalna: niewykluczone, że Bartosiewicz wybrała zwykłe życie i opiekę nad synem.

Smutna jest historia wokalisty Human Kostka Joriadisa. Nie tylko dlatego, że w spektakularny sposób rozstał się z Kasią Kowalską. Jego ostatni smooth jazzowy album to przykład skrajnego koniunkturalizmu i nieudanego powrotu z podróży donikąd.

Znakomity basista Human Piotr Urbanek długo błąkał się po różnych zespołach, grając z Tadeuszem Nalepą, Lady Pank, aż ostatecznie znalazł przystań w Perfekcie. Można go krytykować za to, że od wielu lat nie nagrał nowej płyty, ale kompozycja „Chcemy być sobą” do dziś nie doczekała się współczesnej wersji. Trudno powiedzieć, czy młodzi chcą być sobą i co to dla nich znaczy, jeżeli nie potrafią stworzyć muzycznego projektu z poważnym przesłaniem, który przetrwałby więcej niż jeden lub dwa sezony.

Również głośna w swoim czasie Agnieszka Chylińska znalazła drogę na rockowy szczyt dzięki starszym kolegom z dawnego Kombi. Zbuntowana wokalistka ochrzaniała na każdej zwycięskiej gali Fryderyków swoich nauczycieli, pokazywała faki, na końcu, gdy O.N.A się rozpadło – także Grzegorzowi Skawińskiemu. Krytykowała go za szerzenie szmiry. Po czym poszła tą samą drogą i zaczęła występować w idiotycznym programie TVN w roli, za przeproszeniem, celebrytki oceniającej cyrkowe numery.

Zagubieniu muzyków towarzyszy brak autorytetów dziennikarskich wspierających nowe zjawiska. My, czterdziestolatki, mieliśmy Kaczkowskiego, Manna, Chojnackiego, Niedźwieckiego. Dwudziestolatki muszą się zadowolić Kubą Wojewódzkim. Jako szef „Brumu” lansował nową ambitną muzykę. Będąc dyrektorem artystycznym Jarocina, nie wyciągnął żadnych wniosków z zamieszek, jakie wtedy wywołała sfrustrowana młodzież z prowincji. A przecież to na jego oczach rozchodziły się wtedy drogi młodzieży z małych miast – dla której nowa rzeczywistość oznaczała również brak perspektyw, bezrobocie – i wielkomiejskiej, która tak jak Wojewódzki wpisała się w pejzaż blichtru elektronicznych mediów z wielką kasą w tle.

W tej nowej roli były redaktor „Brumu” starał się walczyć z obyczajowymi tabu, ale od dawna wyważa już tylko otwarte drzwi. Nie jest w stanie zaproponować żadnej poważniejszej społecznej refleksji. Popisy w „Idolu” i pogardę dla muzycznych debiutantów lepiej pominąć milczeniem. Wystarczająco mocno skrytykował ją już Zbigniew Hołdys. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że muzyka stała się dla Wojewódzkiego trampoliną do kariery.

 

 

Starsi muzycy też błądzą. Najsmutniejsza jest historia Maanamu. Zespół pomagał nam przetrwać ponury czas stanu wojennego i przez wiele lat cierpiał autentyczną biedę, brak własnego dachu nad głową. W nowej rzeczywistości, jak tłumaczyła Kora, wsparł nowe media, grając duże koncerty pod szyldem Radia Zet. Dziś można powiedzieć, że zwyciężyła pokusa dużych pieniędzy zarobionych w zbyt łatwy sposób. Maanam, zanim się rozpadł, koncentrował swoją aktywność na komercyjnych, zamkniętych firmowych imprezach. Dała o sobie znać wyszydzana przed laty „Żądza pieniądza” czy, jak argumentowała Kora, zwykła ludzka potrzeba ustabilizowania życia? Fakty są takie, że również na tle zawirowań finansowych najsłynniejszy skład zespołu się rozpadł, a potem odszedł Marek Jackowski.

Wielokrotnie zdarzyło mi się słuchać argumentów muzyków, że na zamkniętych koncertach też spotykają się z fanami. Pewnie tak. Ale trzeba je nazwać wprost chałturami. I podkreślić, że tylko w Polsce tak dużo gra się koncertów zamkniętych dla firm i uświetniających imprezy miejskie, a tak mało daje tradycyjnych występów biletowanych. Muzycy zarabiają dobrze, nie musząc zabiegać o popularność wśród fanów i starać się o sprzedaż albumów. Bardziej opłaca się im być gwiazdą reklamy i celebrytą niż kreatywnym, oryginalnym artystą, który tak jak na przykład Wojciech Waglewski skupia się na muzyce.

Opowiadał mi pragnący zachować anonimowość gitarzysta o spotkaniu poza Warszawą z jedną z czołowych gwiazd. Pytała, co robi poza stolicą, i nie mogła się nadziwić, że gra jeszcze normalne klubowe koncerty, czego ona nie praktykuje od dawna.

Niestety, dające się zrozumieć pragnienie występów w godziwych warunkach i za duże pieniądze kończy się zazwyczaj drętwymi koncertami w hotelowych salach pod szyldem możnego sponsora. Dlatego marzy mi się, żeby Kayah po nagraniu nowej płyty zapragnęła znowu spotkać się ze zwykłymi fanami, a nie tylko z biznesową elitą największych miast. Przecież eleganckie życie ma swoją cenę – koszty, których warto nie płacić. Rockandrollowe dżinsy bywają mniej zobowiązujące, wygodniejsze i skłaniają do naturalności.

Największe rozczarowanie sprawił mi Maciej Maleńczuk. W PRL więzień sumienia za odmowę służby wojskowej, wiele lat grający na ulicy autentyczny bard, zyskał sławę w Pudelsach i rozpoczął solową karierę na czele Psychodancingu, z którym wykonuje dawne peerelowskie szlagiery. Przewrotny to ukłon w stronę czasów, kiedy żył bez kasy. Teraz ją ma, ale śpiewa prawie że do kotleta. Oczywiście zawsze imponuje mi jego twistowy luz w mówieniu na ten temat. Niepowtarzalna autoironia czarującego łajdaka, który podtrzymuje skandalizującą legendę, jak choćby ostatnio w Opolu. Ale kiedy Maleńczuk śpiewał tam „Niewiele mogę Ci dać” – miał rację. Zwłaszcza fanom, którzy oczekują od niego czegoś więcej. Nie tylko zabawy, relaksu, ale i prawdy o naszej rzeczywistości.

Nostalgia za PRL niejedno ma imię. Trwający od kilku lat wysyp muzycznych powtórek z jednej strony cieszy, bo przypomina młodszym najważniejszych autorów i wykonawców poprzedniej epoki, z drugiej zaś świadczy o własnej słabości i braku inwencji.

Nie wiem, co by się działo ze skądinąd utalentowanym zespołem Raz Dwa Trzy, gdyby nie dwie płyty z nowymi wersjami piosenek Wojciecha Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej. Twórczość tej drugiej zreinterpretowała również Kasia Nosowska. Doceniając indywidualny styl pisania wokalistki Hey, żałuję, że nie wyszedł spod jej pióra żaden hymn naszych czasów – coś w rodzaju nowej „Autobiografii” Perfectu, „Mniej niż zero” Lady Pank czy „Mass mediów” TSA.

Także ostatnio można było odnieść wrażenie, że buntować się przeciwko naszej rzeczywistości można, tylko przypominając songi Jacka Kaczmarskiego. Tą ułatwioną drogą do sławy poszli grający reggae Habakuk i Grabaż, lider Strachów Na Lachy.

Na tym tle rośnie znaczenie piosenek T.Love, które są pamiętnikiem naszych czasów i ich ironicznym komentarzem. Z blichtru nowej rzeczywistości szydzą „Jest Super” i „Al Capone”. Amerykański kompleks wyśmiewają „Stany”. Napięcia związane z czasem ZChN zostały opisane w „Kingu”, a czas prezydentury Lecha Kaczyńskiego – w „Mr President”. Nie trzeba się zgadzać ze Staszczykiem. Ale wiadomo, jakie ma zdanie. Prowokuje do myślenia. Wywołuje debatę.

Podobnie jak Kazik. Lider Kultu wiele razy dawał dowód artystycznej niezależności. Po nagraniu „Jeszcze Polska” był na wniosek senatora Szafrańca przesłuchiwany w prokuraturze. W „100 000 000” ostro zareagował na ekonomiczne aberracje Wałęsy. Kpił z jego późniejszych sejmowych machinacji, śpiewając: „Panie Waldku, pan się nie boi”, po obaleniu rządu Jana Olszewskiego. W „Łysy jedzie do Moskwy” mocno punktował Józefa Oleksego, gdy wybrał się do Rosji podczas krwawej pacyfikacji Czeczenii. Ostatnio w „V rozbiorze Polski” zareagował na niedające się już znieść kłótnie postsolidarnościowych polityków.

Trzeba docenić Myslovitz. „To nie był film” ostrzegał przed przemocą narastającą w związku z coraz większą popularnością gier komputerowych i Internetu. Ich „Chłopcy” opisują dramat małych miasteczek dotkniętych bezrobociem po wprowadzeniu reform gospodarczych.

 

 

Jednym z powodów do wstydu dla rockowego środowiska jest brak konsekwentnej postawy wobec muzycznych ikon poprzedniej epoki. Przypomnijmy, jak wylewano pomyje na głowę Ireny Santor, Jerzego Połomskiego czy Krzysztofa Krawczyka. W firmach płytowych i mediach opanowanych przez rockmanów i młodych wykonawców pop nie było dla nich miejsca. Do czasu, gdy rozpoczął się wyścig do kasy. Wtedy idealizm niedawnych buntowników osłabł, zaczął królować cynizm i moda na tak zwany peerelowski obciach, pod którego płaszczykiem organizowano ponadpokoleniowe duety. Muzyka miała łączyć pokolenia. Krawczyk przestał być „kaszaniarzem”, „paździerzem”, „wieśniakiem”, stał się doświadczonym kolegą.

Każdy ma prawo dojrzeć i zmienić zdanie. Szkoda, że nie można poprawić niedoskonałości warsztatowych młodszych wykonawców, których pokazem stało się ostatnie Opole. Z zażenowaniem patrzyłem, jak mający problem z głosem, śpiewający cienko wokaliści zapraszali do duetów starszych artystów. Może się nie podobać styl Zbigniewa Wodeckiego, Krystyny Prońko albo Jerzego Połomskiego. Ale nikt nie może zaprzeczyć, że to wykształceni zawodowcy. Amatorzy bez trików w mikserze nie mieliby czego szukać na scenie.

Całemu środowisku, bez wyjątku, warto dedykować najnowszą piosenkę Wilków. Robert Gawliński posypał głowę popiołem, śpiewając w „Obudź mnie”, że końcowi dwóch dekad wolności towarzyszy moralny kac. Lekki, ale jednak.

Kiedy 4 czerwca świętowaliśmy rocznicę wyborów, które doprowadziły Polskę do niepodległości, repertuar koncertów w Gdańsku i Warszawie pozwalał wyciągnąć niewesołe dla polskiej muzyki pop wnioski. Brakowało reprezentantów pokoleń, które dojrzewały po 1989 r. Ale kogo można było zaprosić? Varius Manx? Ich Troje? Feela? A o czym istotnym oni śpiewają? Kiedy trzeba opowiedzieć o najważniejszych sprawach i emocjach, nie może się obyć bez Perfectu, T.Love, Tomka Lipińskiego, Kory, Lombardu, Lecha Janerki, Klausa Mitfocha, Voo Voo. Trzeba sięgnąć po starą gwardię, która debiutowała w okresie rockowego buntu przeciwko komunie w latach 80., wspierana, paradoksalnie, przez publiczną Trójkę. A kogo wylansowały RMF FM, Zetka, Eska? Siebie.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy