Stałem pod starym kasztanem, dokładnie w tym miejscu, gdzie dziś leży kamień Kutschery. Oczywiście Kutschera nie śnił mi się wtedy w najgorszych snach. Zapamiętałem niezwykle lśniące cholewy butów Śmigłego, który tanecznym krokiem, jak w mazurze, przemierzał estradę. Dwa lata wcześniej dostał od Mościckiego buławę, cieszył się z niej jak mały chłopiec.
Defilada było udana, można nawet powiedzieć: imponująca. Pierwszy raz oprócz ułanów brawa dostały ochotnicze oddziały spadochronowe Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, wbrew maksymie Dziadka, który był wrogiem techniki w wojsku. „Ja w wojsku ślusarzy nie potrzebuję”. Rydz odświętnie ogolony nie podejrzewał, że za rok będzie żądał kompanii honorowej króla Karola. Niestety, musiał oddać broń, a o kompanii mógł tylko pomarzyć. Po długiej walce z samym sobą wybrał ucieczkę, choć wariantów było kilka. Szef protokołu wymówił mu w Rumunii posłuszeństwo i nie zatelefonował po kompanię.
Co ciekawe, w 1938 roku trwały zacięte dyskusje, gdzie pochować króla Stasia, którego nam właśnie zwrócili bolszewicy.
Śmigły-Rydz na pytanie: „Co byś zrobił w sytuacji Stasia, żeby nie dopuścić do czwartego rozbioru i ocalić honor?”, odpowiedział: „Powinien wyjść na czele wojsk i zginąć”. A tu wytworny zamek pilnowany przez bosonogich Rumunów.
I ciekawe – najwięcej świeczek pali się 1 listopada na grobie Rydza na Powązkach, gdzie do 1994 roku widniało nazwisko „Adam Zawisza”. Śmigły zbiegł z Rumunii, chcąc objąć w kraju naczelne dowództwo podziemia, które według niego należało mu się z racji starszeństwa stopnia. Rozstrzygnął Pan Bóg, wzywając go do siebie z nagłym meldunkiem.