To właśnie sobie myślę, patrząc na zabiegi obu kandydatów o rękę Grzegorza Napieralskiego, a ściślej jego elektoratu. Bo sam Napieralski ani wiele nie da, ani nawet, gdyby chciał, wiele dać nie może. Jemu już same te umizgi, te łaszenia i głaskania wystarczą. I tak może sobie czekać przez najbliższe dni, to jednemu, to drugiemu kandydatowi ulegając, nic ostatecznego jednak nie obiecując. On i tak wygrał swoje.

[wyimek][b] [link=http://blog.rp.pl/lisicki/2010/06/25/prezes-z-marszalkiem-w-konkurach/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]

Pierwszy pospieszył do niego w konkury marszałek p.o. prezydenta. Trzeba pamiętać, że Bronisław Komorowski wciąż jeszcze reprezentuje partię liberalno-konserwatywną, której bliskie są wartości chrześcijańskie i która, jako żywo, jest częścią międzynarodowej chadecji. Ale czego nie robi się dla wygranej. Nie przebrzmiały przeto jeszcze odgłosy niedzieli wyborczej, a PO już ogłosiła, że może poprzeć publiczne finansowanie in vitro oraz parytet – warunki, jakie postawił Napieralski. A skoro lewicy tego za mało, to, okazuje się, PO może dorzucić wycofanie wojsk z Afganistanu. Jak tak dalej pójdzie, to z konserwatyzmu kandydata PO pozostaną tylko wąsy oraz pięcioro dzieci. Co tam jednak program, przecież pałac na Krakowskim czeka.

Ale Jarosław Kaczyński też nie zostaje z tyłu. On, mistrz podchodów i zasadzek, dałby się w pole wywieść? W żadnym razie. Wprawdzie inaczej niż marszałek na dictum Napieralskiego odrzekł non possumus i żadnego z postulatów nowej nadziei SLD nie przyjął, ale lewicę z innej flanki zażył. Otóż uznał, że politycy SLD to już nie postkomuniści, a w PiS jest wiele z lewicy. Myśl owa, światła, mądra, głęboka i prawdziwie prawdziwa jak wszystkie inne prezesa, niczym pożar opanowała umysły pozostałych działaczy PiS. Ci jak jeden mąż, choć były tam też i niewiasty, nieco się wprawdzie pocąc i gimnastykując, ale czego się nie robi z lojalności, czego się nie robi, kiedy charakter giętki i prezesowi można się przypodobać, raz po raz jęli tłumaczyć, że nowi politycy SLD to żadni postkomuniści, bo nie byli w PZPR. Tak młokosy to są, gołowąsy, żółtodzioby, czym PRL była – nie wiedzą, a o związkach SLD z partią nieboszczką słyszeć nie mogli. Idealistyczni byli, sprawiedliwości społecznej szukali, trafili, gdzie trafili i tyle. Wara teraz od nich, Polacy to prawdziwi i patriotyczni, a nie żadne komuchy przebrzydłe. Doprawdy, koń by się uśmiał.

Zastanawiam się tylko, co z tym wszystkim zrobią wyborcy lewicy. Kogo wybiorą? Gajowego z dwururką – piękną tę frazę pożyczam od bratniej „Gazety Wyborczej” – dającego im w wianie bezpłatne in vitro, parytet i pacyfizm czy też prezesa, byłego premiera, który jednać się chce? I to dobre, i tego warto spróbować. Oj, aż głowa boli od nadmiaru powodzenia. Naprawdę, aż głowa boli.