Po rzece pływały statki, głównie na trasie Powiśle – Bielany (rekreacyjna część stolicy). Przesuwające się kominy, koła mielące wodę – to widok, który niepokoił i budził tęsknotę za rzekami Limpopo i Zambezi.

Było jakieś letnie święto – piliśmy z Tadziem K. i Krzysiem, i Zosią G. u Literatów. Jak już mieliśmy po 2 promile w żyłach, ktoś rzucił pomysł: popłyńmy statkiem! Był to rok 1950. Chyżo zbiegliśmy na wybrzeże, kupiliśmy bilety i znaleźliśmy się w rzeczywistości „Rejsu”. Jakieś tłuste panie, kilku cwaniaczków, wszyscy pijani. Syrena i odjazd. Przy odrobinie wysiłku można sobie było wyobrazić „Titanica”. Świeże powietrze i nieznane dotychczas krajobrazy. Dotarcie na Bielany trwało godzinę. Statek nie przybijał do brzegu, na Bielanach robił piękny wiraż i zawracał do centrum. Ze wzgórza bielańskiego dolatywały dźwięki patefonów – przeboje Fogga („Ta ostatnia niedziela”), i tupot nóg na dechach improwizowanego dansingu. Tam bawił się lud. Od wieków. My, pasażerowie „yachtu”, wytwornie wychylaliśmy „sety” w bufecie zaopatrzonym w stosowne napoje. Warszawa od strony rzeki była piękna, choć nie jeszcze sylwetki Starego Miasta. Szum mielonej przez koła wody był akompaniamentem do sypiących się dowcipów. Powrót trwał dłużej – pod prąd. Był czas na parę drinków i parę dyskusji o życiu – no, jak to w „Rejsie”.

Wycieczki po Wiśle niepostrzeżenie zniknęły z repertuaru atrakcji niedzielnych. Krzyś z piękną Zosią po Marcu byli już w Kopenhadze, a my z Tadziem od tego czasu nie byliśmy nad Wisłą.

Mam w pamięci jeszcze jeden rejs, na trasie Warszawa – Gdańsk. W nagrodę za postępy w nauce klasa III b Gimnazjum Batorego zafundowała sobie wycieczkę statkiem. Było to kilka dni po zakończeniu roku szkolnego (1939). Zwiedzaliśmy Płock, Toruń i Wybrzeże. Co zapamiętałem? Nie pozycje z rejestru zabytków, tylko pewną blondyneczkę z żeńskiego gimnazjum, która też płynęła tym statkiem.

Nie zawsze było tak wesoło. W 1951 roku na puszczanie wianków przyszły tłumy tak wielkie, że pomosty się zarwały – ofiar było wiele, chyba ponad 20. Nie wiem, czy na drugi dzień były wzmianki o katastrofie. Chyba nie. Może po tygodniu pojawił się jednozdaniowy komunikat. Inna była prasa. Nie to, co teraz, kiedy główną atrakcją bywa zdjęcie mojej żony, jak wyjeżdża z myjni albo niesie ręczniki z pralni.

W tej samej prasie jakiś czas temu natknąłem się na komunikat, że Warszawa – kandydatka do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016 – funduje mieszkańcom bezpłatne rejsy na Bielany. Z barki „Herbatnik” w Porcie Czerniakowskim można było popłynąć łódką „Bat nieuchwytny” i tą samą łódką po dwóch godzinach wrócić. Nie skorzystałem z oferty. Ale byłem niedawno na Bielanach. Metrem. Z mojej stacji Racławicka do stacji Stare Bielany 17 minut. Polecam.