Wojna jest zła, a każdy, kto odkrywa jej grozę, zasługuje na słowa uznania, prawda? Dowiadujemy się więcej o cynizmie ludzi, którzy nami rządzą, o mrocznych zakamarkach ludzkiej natury i tragediach, które sami sobie gotujemy.[wyimek]Prawda w wersji „przeciekowej” nie jest wynikiem krytycznej analizy informacji, szukania motywów, ale staje się mitycznym świętym Graalem, do którego dostęp łaskawie umożliwia nam jego posiadacz[/wyimek]
Na pozór dokumenty opublikowane pod koniec lipca przez portal Wikileaks na temat wojny w Afganistanie są właśnie takim odkryciem: bezkompromisowym i pozbawionym komentarza zbiorem raportów z działań armii NATO w latach 2004 – 2009. „Najważniejszy w tym materiale jest opis wojny – mówił szef Wikileaks Julian Assange. – Jedna cholerna rzecz po drugiej: ciągła śmierć dzieci, powstańców, aliantów, zranionych ludzi”. Czyli mamy wreszcie zebraną w całość (92 tysiące dokumentów) i dzięki Internetowi dostępną dla każdej osoby gotowej poświęcić swój czas – prawdę o wojnie w Afganistanie.
Dlaczego zatem po kilku dniach od publikacji tego przełomowego materiału, który – jak pisał brytyjski dziennik „The Guardian” – „zmienił wojnę w Afganistanie”, tak niewiele osób ma na ten temat coś do powiedzenia? Banalne peany na cześć autorów publikacji mieszają się z równie łatwymi do przewidzenia oskarżeniami o narażanie na szwank życia żołnierzy. Ale czego istotnie nowego dowiedzieliśmy się o konflikcie w Afganistanie? Czy po niemal dekadzie „wojny z terrorem” znieczuliliśmy się kompletnie na krzywdę wyrządzaną ludziom kilka tysięcy kilometrów od nas? Czy nikomu nie chce się brnąć w skomplikowane, najeżone wojskowymi kryptonimami opisy „jednej cholernej rzeczy po drugiej”? Czy może przecieki Wikileaks nie są aż tak sensacyjne, jak twierdzi Assange? A może są, może nie o naszą znieczulicę chodzi ani lenistwo, tylko o fakt, że poszukiwanie prawdy o skomplikowanych wydarzeniach takich jak wojna w Afganistanie nie polega tylko na publikowaniu i studiowaniu przecieków.
[srodtytul]Milion „wrażliwych” informacji[/srodtytul]
Jeszcze dwa tygodnie temu o Wikileaks słyszało niewiele osób. Na swojej stronie internetowej organizacja przedstawia się jako „instytucja publiczna, której celem jest ochrona «whistleblowers» (pracowników firm publicznych i prywatnych ujawniających akty korupcji, przestępstwa i inne przypadki łamania prawa we własnej firmie – D.R.), dziennikarzy, aktywistów posiadających wrażliwe informacje i chcących przekazać je opinii publicznej”. Wikileaks działa w Internecie od 2007 roku, założyli ją „chińscy dysydenci, dziennikarze, matematycy, programiści z USA, Tajwanu, Europy, Australii i RPA”.
Szef Wikileaks Julian Assange jest Australijczykiem, pracował w przeszłości jako dziennikarz, a jego doświadczenie jako hackera, a także programisty wymyślającego i łamiącego kody z pewnością przydało się w stworzeniu systemu, który jak twierdzi Wikileaks gwarantuje pełną anonimowość źródłom informacji. Innymi słowy, każdy dostarczyciel przecieku może liczyć na całkowitą dyskrecję odbiorcy informacji. Serwery Wikileaks obsługiwane są przez znajdującego się w Szwecji providera internetowego PRQ.se, jak dotąd nie do złamania dla hackerów – żaden dokument opublikowany na Wikileaks nie został zmieniony wskutek ingerencji z zewnątrz. Informacje proponowane portalowi weryfikowane są przez grono recenzentów – obecnie jest to około 1200 profesjonalnych dziennikarzy, ekspertów rozsianych po całym świecie. Jak dotąd nikt nie udowodnił Wikileaks opublikowania nieprawdy. Instytucja utrzymuje się dzięki dotacjom od instytucji i osób prywatnych.