Korespondencja Pauliny Wilk z Kalkuty

Globalizacja widziana z poziomu ulicy w Kalkucie nie zawsze jest korzystna

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Korespondencja Pauliny Wilk z Kalkuty

Foto: AP

Na straganie w centrum Kalkuty między stosem papai i piramidą słodkich limonek leżą jabłka ze stanu Waszyngton. Handlarz bardzo je zachwala: – Amerykańskie, amerykańskie.

A więc nowa przyjaźń, jaką administracje Busha, a potem Obamy zawarły z Indiami, przynosi już pierwsze owoce. Rozumiem zadowolenie starego sprzedawcy: jest dumny, że asortyment mu się powiększył, po raz pierwszy może polecać importowane towary. Kalkuta, przez lata ekonomicznie uśpiona pod rządami marksistów, żyła marzeniami o Zachodzie. I zamorskimi legendami przywożonymi przez krewnych, którzy wyemigrowali. Zjawiali się raz na rok z okazji czyjegoś wesela lub pogrzebu i skrupulatnie wykorzystywali wizytę w ojczyźnie, by jej wypomnieć zacofanie, brud i ubóstwo.

Waszyngtońskie jabłka są dowodem, że coś się zmieniło. Jest jakaś więź ze światem, więc siwy sprzedawca czuje się doceniony. Nie podzielam jego entuzjazmu. Dziwi mnie, co w kraju soczystych mango, wielkich ananasów i rozpływających się w ustach bananów robią waszyngtońskie jabłka, pozbawione smaku i podejrzanie identyczne. Czerwieńsze od tych z Kaszmiru, ale dużo droższe. Zastanawiam się, czy handlarz wie, że są zapowiedzią nadejścia wielkich hurtowników i sieci handlowych, które zdmuchną jego stragan.

Stoimy w bocznej uliczce biegnącej wzdłuż wielkiego bazaru w centrum miasta. Wszyscy tu żyją z rodzinnego handlu, niewielkich interesów splecionych siecią osobistych kontaktów. Ich stosunków nie regulują procedury, tylko dobry obyczaj. Nieuczciwość się nie opłaca, Hindusi potrafią bezwzględnie wykluczać tych, którzy łamią zasady.

Na straganach zgiełk i tłok jak co wieczór – wygląda na to, że interes kręci się w najlepsze. Ale dwa pobliskie kina – Globe i Chaplin – już upadły. Trzymają się jeszcze New Empire i Roxy, ostatnie, których nie zmyła fala multipleksów. Teraz rządzą sieci – Inox ma w mieście kilka klimatyzowanych kin, pobiera za bilety pięciokrotnie więcej, więc ubodzy mogą zapomnieć o spotkaniu z roztańczoną pięknością z plakatów. W repertuarze coraz więcej amerykańskich produkcji – zaskakujące, bo dotąd Hindusi strzegli jak skarbu własnej kinematografii: tylko kilka procent rocznej oferty pochodziło z zagranicy. Amerykański film pojawiał się na ekranach raz w miesiącu i zwykle była to sensacyjna rąbanka. W tym tygodniu można wybierać między dramatem z Anthonym Hopkinsem, komedią romantyczną z Natalie Portman, opowieścią o Facebooku i nowym przebojem Danny’ego Boyle’a. To oferta dla zamożnych, którzy przeżywają fascynację zachodnim stylem życia i zagarniają dla siebie coraz większe obszary indyjskiej rzeczywistości.

Grupka roześmianych licealistek wlewa się do wypełnionej lodowatym powietrzem kawiarni, przeciskają się do lady, zamawiają owocowe shakes i smoothies, grillowane chicken tortillas i wyciągane z pieca chocolate muffins. Już się doskonale poruszają wśród obcych pojęć, chichoczą, siorbiąc koktajle z proszku. Naprzeciwko, w małej wnęce między budynkami, siedzi chai-wallah, sprzedawca herbaty. Ma w małym kantorku mnóstwo asortymentu, a na środku spory czajnik i rondelek, w którym zagotowuje esencję z osłodzonym mlekiem. Parzy też kawę z południa Indii podawaną w małych szklaneczkach. Pyszną i tanią, ale niestety lokalną, a w związku z tym kompletnie pozbawioną seksapilu. Młodzi i modni mijają go obojętnie.

Na tej samej ulicy są już piętrowe McDonald i KFC, powoli znikają tradycyjne sklepy. Zamiast nich otwierają się jaskrawo oświetlone salony z telefonami komórkowymi i sprzętem komputerowym. Sprzedawca gazet przeprowadził swój biznes trochę w bok od ruchliwego przejścia dla pieszych, bo musiał ustąpić filii włoskich lodów. Tylko żebracy nie ruszają się z miejsca, okupują dokładnie te same skrawki chodnika, jakby się uparli. Kobieta z dwójką maleńkich dzieci codziennie rano segreguje śmieci tuż pod wypolerowanymi elegancko szklanymi drzwiami. Indyjska klasa średnia odlatuje w kosmos, a bieda nie ma dokąd iść.

Barack Obama odwiedził Indie jesienią, obejmował ramieniem sympatycznego premiera Singha jak kumpla z piłkarskiej drużyny. W końcu Singh to swój chłopak, w latach 90. wprowadzał nad Gangesem wolnorynkowe przemiany. Obama nie krył powodów nagłej serdeczności: załatwił właśnie swym rodakom 50 tysięcy miejsc pracy, a to tylko zapowiedź – będzie lepiej. Yes, we can!

Jego uśmiechu nie mogły oglądać miliony bezrobotnych Hindusów, bo nie mają telewizorów, ale przecież nie dla nich ten spektakl. Piękną żonę amerykański prezydent posłał na odcinek obyczajowy – Michelle Obama spędziła dzień, tańcząc z hinduskimi dziećmi. A później oboje złożyli hołd przy mauzoleum Mahatmy Gandhiego. Bardzo taktownie, zważywszy na uwielbienie, jakie otacza duchowego przywódcę.

Mam wątpliwości, czy Gandhi ucieszyłby się z prezydenckiej wizyty. Niepodległość Indii wyobrażał sobie dosłownie: Hindusi mieli się ubierać w produkowaną lokalnie bawełnę i jeść swój ryż. Hinduski kołowrót czasu obrócił się i przywołuje przeszłość. Sto lat temu, gdy indyjski ruch niepodległościowy rósł w siłę, jego głównym przeciwnikiem była ekonomiczna dominacja Brytyjczyków. Hindusi krzyczeli: „Precz z Indii!”, niszczyli zagraniczne sklepy i palili importowane towary.

Komercjalizacja marksistowskiej Kalkuty nie wszystkim się podoba. Rośnie wściekłość biedoty, która ma swoją partię z krewką przywódczynią Mamatą Bannerjee. Jej zwolennicy zdołali już zablokować budowę fabryki samochodów koncernu Tata.

Komunistom, którzy dogadali się z wielkim biznesem, grozi pierwsza od 30 lat porażka w lokalnych wyborach. Przedstawiciele najuboższych rządzą już w kilku ważnych regionach, w innych mocni są hinduscy nacjonaliści broniący lokalnych interesów, a władza liberalnego premiera Singha nie sięga w głąb indyjskiej prowincji. Los waszyngtońskich jabłek nie jest jeszcze przesądzony.

Na straganie w centrum Kalkuty między stosem papai i piramidą słodkich limonek leżą jabłka ze stanu Waszyngton. Handlarz bardzo je zachwala: – Amerykańskie, amerykańskie.

A więc nowa przyjaźń, jaką administracje Busha, a potem Obamy zawarły z Indiami, przynosi już pierwsze owoce. Rozumiem zadowolenie starego sprzedawcy: jest dumny, że asortyment mu się powiększył, po raz pierwszy może polecać importowane towary. Kalkuta, przez lata ekonomicznie uśpiona pod rządami marksistów, żyła marzeniami o Zachodzie. I zamorskimi legendami przywożonymi przez krewnych, którzy wyemigrowali. Zjawiali się raz na rok z okazji czyjegoś wesela lub pogrzebu i skrupulatnie wykorzystywali wizytę w ojczyźnie, by jej wypomnieć zacofanie, brud i ubóstwo.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą