Na straganie w centrum Kalkuty między stosem papai i piramidą słodkich limonek leżą jabłka ze stanu Waszyngton. Handlarz bardzo je zachwala: – Amerykańskie, amerykańskie.
A więc nowa przyjaźń, jaką administracje Busha, a potem Obamy zawarły z Indiami, przynosi już pierwsze owoce. Rozumiem zadowolenie starego sprzedawcy: jest dumny, że asortyment mu się powiększył, po raz pierwszy może polecać importowane towary. Kalkuta, przez lata ekonomicznie uśpiona pod rządami marksistów, żyła marzeniami o Zachodzie. I zamorskimi legendami przywożonymi przez krewnych, którzy wyemigrowali. Zjawiali się raz na rok z okazji czyjegoś wesela lub pogrzebu i skrupulatnie wykorzystywali wizytę w ojczyźnie, by jej wypomnieć zacofanie, brud i ubóstwo.
Waszyngtońskie jabłka są dowodem, że coś się zmieniło. Jest jakaś więź ze światem, więc siwy sprzedawca czuje się doceniony. Nie podzielam jego entuzjazmu. Dziwi mnie, co w kraju soczystych mango, wielkich ananasów i rozpływających się w ustach bananów robią waszyngtońskie jabłka, pozbawione smaku i podejrzanie identyczne. Czerwieńsze od tych z Kaszmiru, ale dużo droższe. Zastanawiam się, czy handlarz wie, że są zapowiedzią nadejścia wielkich hurtowników i sieci handlowych, które zdmuchną jego stragan.
Stoimy w bocznej uliczce biegnącej wzdłuż wielkiego bazaru w centrum miasta. Wszyscy tu żyją z rodzinnego handlu, niewielkich interesów splecionych siecią osobistych kontaktów. Ich stosunków nie regulują procedury, tylko dobry obyczaj. Nieuczciwość się nie opłaca, Hindusi potrafią bezwzględnie wykluczać tych, którzy łamią zasady.
Na straganach zgiełk i tłok jak co wieczór – wygląda na to, że interes kręci się w najlepsze. Ale dwa pobliskie kina – Globe i Chaplin – już upadły. Trzymają się jeszcze New Empire i Roxy, ostatnie, których nie zmyła fala multipleksów. Teraz rządzą sieci – Inox ma w mieście kilka klimatyzowanych kin, pobiera za bilety pięciokrotnie więcej, więc ubodzy mogą zapomnieć o spotkaniu z roztańczoną pięknością z plakatów. W repertuarze coraz więcej amerykańskich produkcji – zaskakujące, bo dotąd Hindusi strzegli jak skarbu własnej kinematografii: tylko kilka procent rocznej oferty pochodziło z zagranicy. Amerykański film pojawiał się na ekranach raz w miesiącu i zwykle była to sensacyjna rąbanka. W tym tygodniu można wybierać między dramatem z Anthonym Hopkinsem, komedią romantyczną z Natalie Portman, opowieścią o Facebooku i nowym przebojem Danny’ego Boyle’a. To oferta dla zamożnych, którzy przeżywają fascynację zachodnim stylem życia i zagarniają dla siebie coraz większe obszary indyjskiej rzeczywistości.
Grupka roześmianych licealistek wlewa się do wypełnionej lodowatym powietrzem kawiarni, przeciskają się do lady, zamawiają owocowe shakes i smoothies, grillowane chicken tortillas i wyciągane z pieca chocolate muffins. Już się doskonale poruszają wśród obcych pojęć, chichoczą, siorbiąc koktajle z proszku. Naprzeciwko, w małej wnęce między budynkami, siedzi chai-wallah, sprzedawca herbaty. Ma w małym kantorku mnóstwo asortymentu, a na środku spory czajnik i rondelek, w którym zagotowuje esencję z osłodzonym mlekiem. Parzy też kawę z południa Indii podawaną w małych szklaneczkach. Pyszną i tanią, ale niestety lokalną, a w związku z tym kompletnie pozbawioną seksapilu. Młodzi i modni mijają go obojętnie.