Na chwilę przed drugą rocznicą katastrofy smoleńskiej zacząłem grzebać w Internecie w poszukiwaniu śladów tamtego czasu i klimatu. Natrafiłem na swoją wypowiedź, wygłoszoną kilka godzin po tragedii, w studiu telewizji publicznej.
Pamiętam, jak wchodziłem wtedy do gmachu na Woronicza. Napotkanemu profesorowi Janowi Żarynowi zwierzałem się, że nie wytrzymam, głos mi się załamie, nie będę mógł mówić. A jednak jak poświadcza nagranie, wypowiadałem proste zdania dziwnie spokojnie. Acz sam niewiele potem z tego pamiętałem. Przecież dopiero podczas audycji od prowadzącej rozmowę dziennikarki wymieniającej nazwiska zabitych dowiedziałem się, że jedną z ofiar jest wiceminister kultury Tomasz Merta, mój wieloletni znajomy. Takie momenty nie sprzyjały precyzji myślenia.
Ciężar żałoby
Tak więc bardziej dzięki nagraniu niż pamięci dowiaduję się, że próbowałem odpowiedzieć na pytanie, jak będzie wyglądała polityka po Smoleńsku. I mówiłem szczerze: musi się jakoś zmienić, ale nie znam gotowego schematu. Ten wywód powtórzyłem szerzej dzień później, w Loży Prasowej w TVN 24. Rozmawialiśmy z ciągle ściśniętymi gardłami, a w tle pokazywano wielkie tłumy przed Pałacem Prezydenckim na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, morze zniczy i lampek, zapłakane i pobladłe twarze. Miało się wrażenie, że jest tam cała Polska. A że wyszła tam uczcić pamięć zabitego prezydenta i innych ofiar w większej części z kręgów prawicy, zdawało się, że to musi mieć wpływ na dalsze zdarzenia, na procesy społeczne.
Powtarzaliśmy, przynajmniej w moim przypadku częściowo w to wierząc, a częściowo traktując jako zaklinanie deszczu, formułki o możliwym zasypywaniu podziałów. O tym, jak bardzo przypadek tych nagłych śmierci unaoczni naszej klasie politycznej, a i co bardziej zacietrzewionym wyborcom, fałsz i okrucieństwo wojny polsko-polskiej. Jak źle zabrzmią w przyszłości inwektywy kierowane w przeciwnika, który jest przecież bliźnim.
Naturalnie wiele kluczowych pytań i zagadnień do nas jeszcze wtedy nie docierało, na przykład dopiero potem później pojawił się wątek przyczyn katastrofy i sposobu ich wyjaśniania. Jeśli już buzowały pierwsze, przytłumione majestatem żałoby, kontrowersje, one dotyczyły bardziej takich politycznych dylematów, jak forma i zakres przejmowania pełni władzy przez obóz Platformy.
Wciąż jednak mainstreamowe dziennikarki były zapłakane, a na żałobnym posiedzeniu Sejmu nie pojawił się Janusz Palikot. Dziś już wiemy, że rozsyłał w tamtym czasie do partyjnych kolegów z PO figlarne esemesy drwiące ze zmarłego prezydenta. Ale wtedy to do nas nie docierało, na tymże posiedzeniu łzy lały się po tak wielu policzkach. W efekcie wyjątkowość żałobnej powagi mieszała się z dziwną przejściowością. Powtarzaliśmy sobie: to się kiedyś skończy. I dodawaliśmy czasem myśl Kościoła katolickiego – o złu, z którego może narodzić się dobro.
Dawało się wychwycić dwa zjawiska: do pewnego stopnia sprzeczne, do pewnego uzupełniające się. Pierwsze z nich to poczucie, że wszyscy są razem, że być może przekroczono podział na zwolenników III i IV RP.
Choć tak naprawdę nie rozszyfrowaliśmy do końca tych tłumów ludzi, choćby stojących w kolejce do trumny prezydenta. Niewiele później Jan Pospieszalski pokazał znaczną ich część jako rozgoryczonych, obolałych zwolenników IV Rzeczypospolitej, przekonanych, że ich ukochani bohaterowie padli ofiarą Putina, a być może i Tuska. Ale można było zakładać, że nie tylko oni tłoczyli się wokół miejsc narodowych Zaduszek. Pojawiały się też nawet, choć wybitnie mniejszościowe, gesty w obrębie elit (minister kultury Bogdan Zdrojewski „przepraszający" leżącego w trumnie Janusza Kurtykę).
Smoleński mit
Zarazem uderzające było wrażenie, że zwolennicy IV RP podnieśli głowy, odzyskali godność, to paradoksalne, że w obliczu swojej bolesnej klęski. To się widziało i słyszało, stojąc w tłumie na Krakowskim Przedmieściu czy posuwając się w kondukcie pogrzebowym prezydenta zmierzającym na Wawel.
Te zjawiska kolidowały, bo zwieranie szeregów przez cudownie odrodzony obóz czwartorzeczpospolitowy (nazywam go tak z braku lepszego określenia) oznaczało rozstanie z fikcją lub pozorem jedności. Nawet jeśli pierwsze symptomy były drobne, jak wrogie reakcje na telebimy z programem TVN na krakowskim Rynku podczas prezydenckiego pogrzebu. I to się mogło zarazem do pewnego stopnia uzupełniać, gdyby ów cudownie odrodzony obóz okazał się pod wpływem pogrzebowych emocji zdolny do przyciągania innych ludzi, mniej zainteresowanych polityką czy mniej zaangażowanych po jednej ze stron wcześniejszych wojen.
Wizja pojednania wszystkich ze wszystkimi rozwiała się szybko. Każdy ma tu własny rachunek krzywd. Rzecznicy obozu IV RP będą przypominać o karczemnej awanturze o pochówek na Wawelu, o pierwszych jeszcze nieśmiałych, a potem coraz natarczywszych wezwaniach:„Kończmy z żałobą", później o powrocie Palikota i ponurych hecach podpitych antyklerykałów przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu. Z kolei ich przeciwnicy będą opowiadać o swoim szoku, kiedy usłyszeli oskarżenia uwiecznione w filmie Pospieszalskiego, albo publicystyczne, często bardzo twardo wypowiadane przypomnienia o pleniącym się przed 10 kwietnia przemyśle pogardy. Wypowiadane w momencie, gdy dominowała jeszcze retoryka: wszyscy jesteśmy razem.
Czy jest tu symetria? Nie sądzę: trudno zestawiać emocje najbardziej zacietrzewionych i niesprawiedliwych żałobników z tymi, którzy są z żałobą związani w stopniu ograniczonym lub żadnym. Ale denerwowali się, unosili i mieli pretensję jedni i drudzy.