Lubię zbierać pieniądze na Powązkach, gdzie nawet cmentarz staje się najpogodniejszym miejscem w mieście. Lubię krótkie rozmówki, każdego roku te same, które prowadzą darczyńcy ze swoimi ulubieńcami.
Gorzej już z charytatywą w pałacach, teatrach i innych pysznych salach. Nie twierdzę, że tam nic dobrego się nie dzieje, że jakiś biedak nie dostał kołderki dzięki takiej akcji, twierdzę tylko i co kilka lat o tym piszę, że bankiety, jakie przy takiej okazji wydają organizatorzy, są, łagodnie mówiąc, gorszące. Nie zapomnę „wielkiej sprawy", na jaką ściągnęło mnie jedno z bogatszych polskich miast. Prowadziłam tam licytację jakichś kubeczków malowanych przez najuboższe dzieci. Kubeczki, piłeczki, szmaciane lalki, chałupnictwo domów dziecka i domów opieki.
Licytacja się skończyła, zebraliśmy trochę pieniędzy, były brawa, podziękowania od wychowawców, a potem zaproszono uczestników na bankiet. Kiedy tylko otworzyły się drzwi, od razu można było poczuć mieszankę zapachów najlepszych kuchni. Wchodzę w te drzwi i widzę: prosiaki na rożnie, kawior, ryby wszelakie, szampany, torty... Musiałam mieć naprawdę głupią minę, bo ktoś podszedł i zapytał, czy dobrze się czuję.
– Źle się czuję – odpowiedziałam – jest mi niedobrze i za chwilę mogę mieć poważne torsje.
– Czy pani coś zjadła?