Ameryka jest właśnie jak Nowy Jork, a może nawet odrobinę większa. Dla pokolenia moich dzieci była kiedyś olbrzymim, wszechogarniającym Disneylandem. Dziś to wszechstronna oferta konsumpcyjno-kulturowa z znaczkami Apple, Google, Facebooka czy KFC w samym środku. Właściwie trudno sobie wyobrazić rzeczywistość bez tych logotypów i idących w ślad za nimi sfer pandemonium. Proszę mi wybaczyć to ostatnie określenie, ale komercyjne przestrzenie generowane przez wyżej wymienione firmy są jak piekielne kręgi; wciągają i absorbują bez reszty. Właśnie z tej przyczyny w świecie współczesnych nastolatków może nie być miejsca na ojczyznę, wielkie połacie świata, przyjaciół, rodziców, religię, ale nie może go zabraknąć dla Ameryki i jej płodów.
Czy z tego się wyrasta? Owszem, wyrasta, ale ci, którym udaje się wyrwać z uzależnienia od demonów amerykańskiego brandingu, natychmiast wpadają w rozległą mgłę wytworów i wykwitów amerykańskiej cywilizacji. Możemy się z tym godzić lub nie, ale trudno się obejść bez telewizora, radia, komputera, kompresji cyfrowej, przerzuconej przez ocean siatki pojęć opisujących współczesny rynek, ze słowem kluczem „marketing" na czele, bez T-shirtu, rock'n'rolla, amerykańskiego kina, seriali, koszykówki, dżinsów i tak dalej. Pech chce, że nawet jeśli pierwsze intuicje wymienionych wynalazków rodziły się w Europie, to ich pełne zastosowanie, a przede wszystkim upowszechnienie, dokonało się za oceanem. Przez to awansowały do amerykańskości. Stały się atrybutami i symbolami tamtego świata. OK (znów podświadomy ukłon dla Wuja Sama). Rozumiem, że można się poczuć otoczonym, a nawet stłamszonym przez cywilizację rodem z USA. Rozumiem potrzebę sprzeciwu. Próbuję więc przez chwilę wyobrazić sobie skuteczny bunt wobec wszystkiego co amerykańskie.
Na chwilę pogardzamy więc ofertą fast foodów. Nie nosimy dżinsów. Odrzucamy telefony komórkowe. Dbamy o język, czyszcząc go ze wszystkiego, co choć z daleka pachnie jankesem. Odnajdujemy się w polskości. Wybieramy ojczyznę i jej sprawy. Niepodległość, suwerenność, patriotyzm. I nagle, kiedy już do końca cieszymy się sielankową wizją ojczyzny, odczuwamy nagle z pozornie niezmąconego nieboskłonu inwazję jakiegoś cienia. Oto nadchodzi chłód. Poczucie grozy. Niepokoju. A cóż to? – pytamy samych siebie. Rosja! – brzmi groźna odpowiedź. Niemcy! – słyszymy z drugiej strony. Odwieczne zagrożenie naszego spokoju. Z lewa i z prawa. A ratunek?
Cokolwiek by powtarzali Sikorski czy Korwin-Mikke, zawsze kontrapunktem dla groźnych sąsiadów ze wschodu i zachodu będzie... Ameryka. Nie tylko jej żołnierze, samoloty czy baterie rakiet. Również, a może przede wszystkim, głęboka pewność, że po przeciwnej stronie oceanu istnieje odległy, ale bezpieczny ląd, gdzie kosmate ręce zaborców nie sięgają. Tam przecież wybierali się nasi przodkowie od z górą stu lat; tam wędrowali parowcami, osiedlali się, by zostać na zawsze bądź wrócić do domu z dolarami w kieszeniach, dając dowód realności american dream.
Ano, wyjeżdżali i do dziś wyjeżdżają. Nie tylko do pracy, ciężkiej, ale popłatnej. Także w poszukiwaniu nauki, wzorców, otwarcia głowy, czego prawie wszyscy przybysze znad Wisły do dziś doświadczają wyjątkowo dotkliwie. Także piszący te słowa. Ale zostawmy osobiste sprawy na boku. Ameryka była, jest i będzie ostoją spokoju i bezpieczeństwa dla pokłóconych narodów Europy. Dlatego z pewnym lekceważeniem odnosimy się do lokalnych sojuszy. Dlatego w chwili zagrożenia kierujemy głowy w jednym kierunku, w stronę Atlantyku. Czy partnerstwo z Ameryką w rzeczy samej jest iluzją? Czy, cytując klasyka: „polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza w Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa.(...) Bullshit kompletny".