Ameryka: wszystko, co mamy

Właściwie czym jest dla mnie, dla moich bliskich, rodaków, rodziny, dzieci Ameryka? To dość kretyńskie pytanie, ale problem z Ameryką jest taki, że dla każdego znaczy coś innego i tylko suma odpowiedzi daje narrację bliską jakiemukolwiek sensowi. To trochę tak jak z Nowym Jorkiem w często cytowanym przysłowiu: Everything you can say about NY is truth, czyli wszystko, co możesz powiedzieć o Nowym Jorku, jest prawdą.

Publikacja: 12.07.2014 09:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa, Tom Tomasz Jodłowski

Ameryka jest właśnie jak Nowy Jork, a może nawet odrobinę większa. Dla pokolenia moich dzieci była kiedyś olbrzymim, wszechogarniającym Disneylandem. Dziś to wszechstronna oferta konsumpcyjno-kulturowa z znaczkami Apple, Google, Facebooka czy KFC w samym środku. Właściwie trudno sobie wyobrazić rzeczywistość bez tych logotypów i idących w ślad za nimi sfer pandemonium. Proszę mi wybaczyć to ostatnie określenie, ale komercyjne przestrzenie generowane przez wyżej wymienione firmy są jak piekielne kręgi; wciągają i absorbują bez reszty. Właśnie z tej przyczyny w świecie współczesnych nastolatków może nie być miejsca na ojczyznę, wielkie połacie świata, przyjaciół, rodziców, religię, ale nie może go zabraknąć dla Ameryki i jej płodów.

Czy z tego się wyrasta? Owszem, wyrasta, ale ci, którym udaje się wyrwać z uzależnienia od demonów amerykańskiego brandingu, natychmiast wpadają w rozległą mgłę wytworów i wykwitów amerykańskiej cywilizacji. Możemy się z tym godzić lub nie, ale trudno się obejść bez telewizora, radia, komputera, kompresji cyfrowej, przerzuconej przez ocean siatki pojęć opisujących współczesny rynek, ze słowem kluczem „marketing" na czele, bez T-shirtu, rock'n'rolla, amerykańskiego kina, seriali, koszykówki, dżinsów i tak dalej. Pech chce, że nawet jeśli pierwsze intuicje wymienionych wynalazków rodziły się w Europie, to ich pełne zastosowanie, a przede wszystkim upowszechnienie, dokonało się za oceanem. Przez to awansowały do amerykańskości. Stały się atrybutami i symbolami tamtego świata. OK (znów podświadomy ukłon dla Wuja Sama). Rozumiem, że można się poczuć otoczonym, a nawet stłamszonym przez cywilizację rodem z USA. Rozumiem potrzebę sprzeciwu. Próbuję więc przez chwilę wyobrazić sobie skuteczny bunt wobec wszystkiego co amerykańskie.

Na chwilę pogardzamy więc ofertą fast foodów. Nie nosimy dżinsów. Odrzucamy telefony komórkowe. Dbamy o język, czyszcząc go ze wszystkiego, co choć z daleka pachnie jankesem. Odnajdujemy się w polskości. Wybieramy ojczyznę i jej sprawy. Niepodległość, suwerenność, patriotyzm. I nagle, kiedy już do końca cieszymy się sielankową wizją ojczyzny, odczuwamy nagle z pozornie niezmąconego nieboskłonu inwazję jakiegoś cienia. Oto nadchodzi chłód. Poczucie grozy. Niepokoju. A cóż to? – pytamy samych siebie. Rosja! – brzmi groźna odpowiedź. Niemcy! – słyszymy z drugiej strony. Odwieczne zagrożenie naszego spokoju. Z lewa i z prawa. A ratunek?

Cokolwiek by powtarzali Sikorski czy Korwin-Mikke, zawsze kontrapunktem dla groźnych sąsiadów ze wschodu i zachodu będzie... Ameryka. Nie tylko jej żołnierze, samoloty czy baterie rakiet. Również, a  może przede wszystkim, głęboka pewność, że po przeciwnej stronie oceanu istnieje odległy, ale bezpieczny ląd, gdzie kosmate ręce zaborców nie sięgają. Tam przecież wybierali się nasi przodkowie od z górą stu lat; tam wędrowali parowcami, osiedlali się, by zostać na zawsze bądź wrócić do domu z dolarami w kieszeniach, dając dowód realności american dream.

Ano, wyjeżdżali i do dziś wyjeżdżają. Nie tylko do pracy, ciężkiej, ale popłatnej. Także w poszukiwaniu nauki, wzorców, otwarcia głowy, czego prawie wszyscy przybysze znad Wisły do dziś doświadczają wyjątkowo dotkliwie. Także piszący te słowa. Ale zostawmy osobiste sprawy na boku. Ameryka była, jest i będzie ostoją spokoju i bezpieczeństwa dla pokłóconych narodów Europy. Dlatego z pewnym lekceważeniem odnosimy się do lokalnych sojuszy. Dlatego w chwili zagrożenia kierujemy głowy w jednym kierunku, w stronę Atlantyku. Czy partnerstwo z Ameryką w rzeczy samej jest iluzją? Czy, cytując klasyka: „polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza w Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa.(...) Bullshit kompletny".

Ano nie. Jeśli szukać prawdy w tych słowach, to są one przede wszystkim dowodem zawiedzionej miłości. Jakiegoś rozczarowania, że Waszyngton nie kocha nas tak, jak na to zasługujemy, że powinien angażować się głębiej... Bo przecież jesteśmy naturalnym sojusznikiem. To kolejna prawda o Ameryce. Zawiedziona miłość połowy świata. I wielki szatan dla drugiej połowy. Negatywny i pozytywny punkt odniesienia.

Pamiętam setki rozmów o Ameryce na Bliskim Wschodzie. Tam, wśród muzułmanów, ów schizofreniczny stosunek do Ameryki wyraża się najgłębiej. Miłość i nienawiść. Umiłowanie wzorców i osiągnięć cywilizacyjnych oraz nienawiść do świata wartości. Jedno i drugie tak przemieszane, że niemożliwe do rozplątania. Podlane kompleksami i tym co u Sikorskiego. Zawiedzionymi uczuciami. Miłość i nienawiść. Kult dolara i zamachy bombowe. Ameryka jest w centrum świata. Chcemy czy nie. Trudno się z tym nie pogodzić. Legenda, acz – co w świecie legend rzadkie – całkiem namacalna. O tym dziś w „Plusie Minusie".

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą