Przeoczona światowa

Nasza pamięć zbiorowa i literatura niemal nie zauważyły zmagań i frontów, jakie przetoczyły się przez obszar od Odry do Niemna w latach 1914–1918, oraz polskiej daniny krwi tego czasu. Dlaczego?

Publikacja: 02.08.2014 00:43

Epizod z walk pod Zonebekke na przedpolach Ypres, jedno z legandarnych zdjęć wojennych Franka Hurley

Epizod z walk pod Zonebekke na przedpolach Ypres, jedno z legandarnych zdjęć wojennych Franka Hurleya

Foto: Rzeczpospolita

Red

Do armii wszystkich trzech zaborców wcielono miliony Polaków. Około 450 tysięcy polskich żołnierzy rosyjskiej, pruskiej i austriackiej armii zginęło, a 900 tysięcy odniosło rany". Te dwa zwięzłe zdania, tych kilka lakonicznych cyfr to dosłownie wszystko, co na temat udziału Polaków w pierwszej wojnie światowej, nazywanej nie bez powodu w państwach zwycięskiej ententy Wielką, ma do powiedzenia Adam Zamoyski, autor wydanego przed pięcioma laty na Zachodzie monumentalnego dzieła „Poland. A History".

Nieco więcej dowiemy się z wydanej w setną rocznicę pierwszego globalnego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości książki „Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914–1918" Andrzeja Chwalby. Najobszerniej omówionym wydarzeniem jest zdobycie Warszawy, „trzeciego co do wielkości, blisko milionowego miasta imperium Romanowów". Już w lipcu 1915 roku ze stolicy Kraju Przywiślańskiego uciekło na wschód 350 tysięcy mieszkańców; nie tylko miejscowych Rosjan, urzędników carskich, lecz przede wszystkim Polaków. „Polscy mieszkańcy Warszawy zasadniczo nie podzielali radości zwycięzców [czyli Niemców] – pisze krakowski uczony. – Natomiast zadowolenie okazywali Żydzi, dla których kulturalni Niemcy stanowili atrakcyjną ofertę, znacznie lepszą niż Rosjanie, znani z nieprzyjaznych zachowań wobec wyznawców religii mojżeszowej. Dla Żydów wejście Niemców do Warszawy było równoznaczne z wyzwoleniem spod władzy zaborcy znanego z dyskryminowania i upokarzania".

Wspomniane „nieprzyjazne zachowania" często przybierały postać spontanicznie urządzanych pogromów. Takie wydarzenie opisał w swoich wspomnieniach proboszcz parafii św. Anny w podwarszawskim Grodzisku ks. Mikołaj Bojanek. Ów duchowny, późniejszy kapelan prezydenta Mościckiego, stanął w obronie miejscowych Żydów nękanych przez grupkę maruderów. Kozacy pobili go i splądrowali plebanię, po czym uciekli przed nacierającymi od Skierniewic siłami niemieckich 8., 9. i 12. armii.

5 sierpnia 1915 roku Niemcy praktycznie bez jednego wystrzału zajęli Warszawę, a dwa tygodnie później zdobyli twierdzę Modlin, bronioną niezbyt ofiarnie przez 90 tysięcy żołnierzy. Woleli oni pójść do niewoli, niż ginąć w fortach burzonych przez najcięższe działa, ściągnięte z frontu zachodniego przez dowodzącego oblężeniem gen. Hansa Beselera. Przez kolejne trzy lata z okładem był on niemieckim namiestnikiem okupowanej Warszawy.

Niemcy w stolicy

To zadziwiające, jak niewiele wiemy na ten temat. Amerykański historyk Robert Blobaum nazywa tę pierwszą w XX wieku niemiecką okupację stolicy „zapomnianą wojną Warszawy". To samo można powiedzieć o pierwszej wojnie światowej. Z polskiego punktu widzenia – to znaczy z perspektywy obowiązującej wykładni narodowych dziejów – tej wojny po prostu nie było. W porównaniu z późniejszą apokalipsą drugiej wojny światowej ta pierwsza zeszła na plan dalszy i dziś może się wydawać „,mała". A przecież „zniszczenia były większe, wbrew naszym wyobrażeniom, niż po drugiej wojnie światowej – mówił prof. Andrzej Chwalba w rozmowie z Bogdanem Zalewskim w RMF FM. – W tej ostatniej została zniszczona Warszawa, ale inne miasta poza Polską zachodnią – nie. W pierwszej wojnie światowej część Królestwa Polskiego czy Galicja to jest jeden wielki pas zniszczeń. Nie ma wsi, miasteczka, które nie byłyby wypalone. To było coś zupełnie nieprawdopodobnego".

Tym trudniej zrozumieć, dlaczego pamięć o tych wydarzeniach okazała się tak nietrwała. Czemu nikt poza garstką specjalistów nie pamięta choćby o zamieszkach głodowych, które w 1917 roku wybuchały w okupowanej Warszawie, o tysiącach ludzi umierających z głodu, zimna i chorób? Jedynym świadectwem upamiętniającym gehennę ludności cywilnej stolicy pod okupacją wojsk kajzerowskich jest skwer Herberta Hoovera, na którym w 1922 roku odsłonięto pomnik Wdzięczności Ameryce autorstwa Xawerego Dunikowskiego. Pamięć okazała się równie trwała jak pomnik (który szybko zaczął się kruszyć i został rozebrany w 1930 roku).

Dlaczego „nieznani i nierozpoznawalni" w dniach pierwszej wojny światowej Polacy tak kompletnie wyparli ją z pamięci? Były po temu trzy zasadnicze powody.

Po pierwsze, Wielka Wojna była dla polskich elit czasem wielkiego upokorzenia i wstydu. Na cóż było rozpamiętywać po niej śmierć i cierpienia setek tysięcy mężczyzn, przeważnie plebejskiego i drobnomieszczańskiego pochodzenia, którzy zginęli w obcej służbie? Tym bardziej że oni sami, niewykształceni, a nierzadko wręcz niepiśmienni, nie byli w stanie „ocalić od zapomnienia" swoich przeżyć i wspomnień. W odrodzonej Rzeczypospolitej, gdzie jedną trzecią obywateli stanowiły mniejszości narodowe, a trzy czwarte chłopi, nie było wcale trudno usunąć niewygodne fakty z tzw. pamięci zbiorowej. Choćby takie jak ten, że latem 1914 roku tysiące młodych warszawiaków zgłosiło się na ochotnika do służby za cara, a największa partia (Narodowa Demokracja) i niemal cała lokalna prasa były aż do rewolucji lutowej 1917 roku zdecydowanie prorosyjskie.

Happy end, ?niepojęty koszmar

Po drugie, ta monstrualnie krwawa wojna, podczas której w ramach jednej tylko operacji, takiej jak bitwa o twierdzę Kraków z końca 1914 roku, zginęło ponad pół miliona żołnierzy rosyjskich, otóż ta wojna, która okazała się samobójstwem starej Europy, dla „nieznanych i nierozpoznawalnych" narodów nowej Europy zakończyła się nadspodziewanie szczęśliwie. „To jak w filmie hollywoodzkim. Po trzech godzinach siedzenia w kinie, po tragedii, następuje happy end – mówił prof. Chwalba. – To było możliwe dzięki trzem czynnikom. Po pierwsze dlatego, że trwała tak długo, po drugie – że główni rozgrywający nie chcieli pokoju, po trzecie – w związku z tym wzajemnie się wyniszczyli. Zyskały narody, które marzyły o niepodległości. Nie tylko Polacy, także Czesi, Finowie, Estończycy, Litwini i inni byli w stanie osiągnąć to, o czym wcześniej przez całe wieki mogli tylko pomarzyć".

Innymi słowy, narody naszej części kontynentu zawdzięczają niepodległe państwa szczęśliwej koniunkturze: główni aktorzy wojny, łącznie z jej zwycięzcami, wyszli z niej zbyt wyniszczeni (i zadłużeni), by przeciwstawić się ich niepodległościowym aspiracjom. „Ta nowa Europa to jest ten happy end" – mówił Chwalba. I dodał: „To dobrze, że ta wojna tak długo trwała, bo dzięki temu powstała niepodległa Polska". A że zginęło przy tym 13 milionów ludzi?  „Niech na całym świecie wojna/ byle polska wieś zaciszna/ byle polska wieś spokojna".

Po trzecie (i najważniejsze), Wielka Wojna, ta pierwsza wojna totalna w dziejach ludzkości, wojna par excellence dwudziestowieczna, była zbyt nowoczesna, by mogli z niej cokolwiek zrozumieć ówcześni Polacy – z ich anachroniczną, postfeudalną strukturą społeczną, niewykształconymi masami i nielicznymi elitami, wciąż jeszcze tkwiącymi mentalnie w XIX, jeśli nie w XVI wieku. Jak choćby tego, że określenie „wojna totalna" nie odnosi się do monstrualnej liczby ofiar. Wielka Wojna była pierwszą wojną totalną, ponieważ – jak pisał Ernst Junger w „Powszechnej mobilizacji" – prowadzące ją „państwa przeobraziły się w gigantyczne taśmowe fabryki broni, starając się być w stanie wysyłać ją przez 24 godziny na dobę na front, gdzie krwawy – a przecież całkowicie już zmechanizowany – proces konsumpcji odgrywał rolę rynku".

Marks porównywał XIX-wiecznych robotników przemysłowych do żołnierzy, ale Wielka Wojna odwróciła ten model – pisze w swej znakomitej książce „Europejskie korzenie przemocy nazistowskiej"  włosko-francuski uczony Enzo Traverso. To armia przyjęła wówczas zasady zracjonalizowanej fabryki. Żołnierze posadzeni przy karabinach byli automatami, które, tak samo jak robotnicy przy taśmie, miały za zadanie karmić swoją broń amunicją. Karabin sprawił, że zadawanie śmierci stało się czynnością mechaniczną, wręcz uprzemysłowioną – pisał historyk wojskowości John Keegan. Także „kasta oficerska zbiurokratyzowała się", wyżsi rangą oficerowie byli fizycznie nieobecni na linii frontu i „prawie nie nosili już nawet broni". „»Oficerowie nie zabijają«, gdyż »zabijanie to nie zajęcie dla gentlemana«: w epoce wojny totalnej była to jedna z najmocniej zakorzenionych zasad systemu wartości militarnych" (E. Traverso).

Oddzielenie planowania i produkcji wojny znacznie przyczyniło się do jej przemiany w „wyspecjalizowany przemysł uboju ludzi" i otworzyło „nową perspektywę oglądu ludzkiego życia, dostarczając istotną przesłankę późniejszych ludobójstw" (Traverso nazywa to „antropologicznym tąpnięciem"). Zdaniem Johna Keegana w masakrach nad Sommą „pojawiło się coś, co przypominało Treblinkę". 1 lipca 1916 roku w ciągu kilku godzin Anglicy stracili 60 tys. ludzi. Pod koniec ofensywy 18 listopada 1916 roku straty angielskie i niemieckie łącznie wyniosły około 1,2 mln mężczyzn.

„Wojna przeobraziła armie w fabryki produkcji śmierci". Żołnierza zaś – w robotnika (Arbeiter) wojny. Dostrzegli to Ernst Junger, Erich Maria ?Remarque, a nawet Jaroslav Hašek (choć tytułowy bohater jego „Przygód dobrego wojaka Szwejka" nie uczestniczy w żadnych starciach poza pijackimi bijatykami na tyłach). Polscy pisarze podejmujący w tym samym czasie tematykę wojenną albo nie stworzyli dzieł istotnych, albo też skupili się na zupełnie innym konflikcie zbrojnym.

Dobrym tego przykładem jest wybitna powieść batalistyczna Stanisława Rembeka „W polu". Jeden z jej bohaterów był skromnym urzędnikiem w sądzie okręgowym w Piotrkowie. Latem 1914 roku został wcielony do wojska, lecz dzięki protekcji carskiego generała, ojca swego przyjaciela, przeżył Wielką Wojnę w biurze wojskowym w Odessie. Jego „wielka wojna" to wojna polsko-bolszewicka 1920 roku. I o niej opowiada ta powieść.

Podobnie przedstawiały tę kwestię czynniki oficjalne, nierzadko wbrew autentycznym inicjatywom i nastrojom społecznym. Oto w 1923 roku grupa anonimowych warszawiaków ufundowała kamienną tablicę poświęconą nieznanym polskim żołnierzom poległym w latach 1914–1920. Na Zachodzie podobne monumenty powstały kilka lat wcześniej i stanowiły wymowne świadectwo banalizacji śmierci: „utraciła ona epicki charakter »śmierci na polu chwały« na rzecz typowo nowoczesnej – anonimowej śmierci w masie" (Traverso). Bohaterem tej wojny nie był już wyjątkowy heros, lecz Nieznany Żołnierz (czyli Dobry Wojak – dobry, bo dał się zabić); „ten biedak, czyjego ciało zostało najgorzej zniekształcone i najdokładniej rozdrobnione; ten, czyja twarz została zmasakrowana, przez co nie przypominał już postaci ludzkiej (...) To była jego jedyna cnota" – pisał cytowany przez włosko-francuskiego historyka Roger Caillois.

Taki bohater, przemielony w służbie zaborców, nie był do niczego potrzebny odrodzonej Polsce. Wprawdzie wspomnianą tablicę umieszczono przed pałacem Saskim (czyli ówczesną siedzibą Ministerstwa Obrony), ale niedługo później minister obrony gen. Władysław Sikorski wystąpił z nową inicjatywą. Zaproponował wzniesienie Grobu Nieznanego Żołnierza. I oto wśród 13 bitew z lat 1914–1918, wymienionych na płytach wzniesionego w 1925 roku pod kolumnadą pałacu Saskiego monumentu, nie było ani jednej, w której Polacy nie walczyliby pod własnym sztandarem. Czyn zbrojny, czy też po prostu ofiara życia, niemal pół miliona naszych rodaków, którzy nie byli członkami Legionów, został potraktowany tak, jakby byli żołdakami Legii Cudzoziemskiej; po prostu o nich nie wspomniano.

Verdun i Gródek

Prof. Robert Blobaum w przytoczonym wcześniej artykule w kwartalniku „Remembrance and Solidarity" zwraca uwagę, że znacznie więcej Polaków zginęło w służbie kajzera, cesarza i cara niż w wojnie z bolszewikami, Ukraińcami bądź Litwinami. A jednak konflikty zbrojne z lat 1918–1920 upamiętniają aż 24 bitwy, wymienione na Grobie Nieznanego Żołnierza. Bitwa pod Verdun jawi się tu jako wydarzenie mniej ważne niż obrona Gródka Jagiellońskiego (być może dlatego, że dowodził nią późniejszy minister Sikorski). Blobaum odnotowuje także 73 miejsca pamięci z okresu drugiej wojny światowej i 52 sprzed 1914 roku. I podsumowuje, że spośród 162 upamiętnionych miejsc około 45 proc. dotyczy ostatniej wojny, 32 proc. okresu od 972 do 1914 roku, 15 proc. lat 1918–1920, a zaledwie 8 proc. czasu Wielkiej Wojny. Nie ma wśród nich ani jednej bitwy z udziałem Polaków walczących w armiach zaborców.

Co ciekawe, przemilczeniu losu większości polskich żołnierzy podczas tej wojny towarzyszy zapomnienie o cierpieniach ludności cywilnej. Trwa ono do dziś bynajmniej nie z powodu „przysłonięcia" przez późniejsze cierpienia cywilów podczas okupacji hitlerowskiej. Amerykański historyk przytacza wyniki badań Katrin Van Cant z Uniwersytetu w Leuven, która w 2009 roku przeanalizowała niemal 80 warszawskich pomników wzniesionych po 1989 roku. 30 proc. dotyczy okresu drugiej wojny światowej; przeważnie upamiętniają Armię Krajową i Powstanie Warszawskie. Zaledwie 6,5 proc. nowych pomników dotyczy okresu pierwszej wojny światowej, przy czym żaden z nich nie upamiętnia losu cywilów.  Co jeszcze ciekawsze, zaledwie kilka spośród warszawskich pomników upamiętnia... warszawiaków.

„Warszawa jest wizytówką kraju" – pisze Katrin Van Cant. Swego rodzaju oknem wystawowym, w którym prezentujemy światu naszą spécialité de la maison – bohaterstwo i heroiczną martyrologię. W tej opowieści, w tej oficjalnej strategii PR państwa polskiego, nie było i nie ma miejsca dla tych, co walczyli za cara (kajzera, cesarza).

Wspomniany bohater powieści Stanisława Rembeka, skromny urzędnik i drobnomieszczanin, uczłowieczył się w oczach swoich zwierzchników dopiero wtedy, gdy założył mundur. Wcześniej był częścią masy, pospólstwa. To tylko jeden z wielu przykładów anachronizmu myślenia ówczesnych polskich elit – dla uczestników Wielkiej Wojny założenie munduru było wszak pierwszym etapem pozbawienia ich człowieczeństwa. Jednakże w polskiej tradycji szlacheckiej wojna była kategorią estetyczną. Wojna była piękna, a udział w niej – chwalebny. Widziana z takiej perspektywy pierwsza wojna światowa była po prostu nie do pojęcia. Można było ją przeżyć (nawet walcząc na froncie), ale nie można było jej zrozumieć.

Czołgi i czastuszki

Dlatego gdy tzw. cywilizowany świat wyciągał wnioski z doświadczenia lat 1914–1918 (inne w nazistowskim Berlinie i stalinowskiej Moskwie, inne w defetystycznym Paryżu i wyrachowanym Albionie), myśmy wciąż opiewali kawaleryjskie szarże na wschodzie. Przeoczyliśmy Wielką Wojnę, snując  opowieści o własnych starciach. „Pierwsza" wojna okazała się więc dla nas zaledwie przygrywką do „drugiej",  której przeoczyć już było nie sposób.

Nie wysłuchaliśmy ostrzeżeń; nie umieliśmy dostrzec zapowiedzi przyszłego losu: ludobójstwa, zmechanizowanego uśmiercania, nazistowskich praktyk kolonialnych w środku Europy. Tymczasem to już wtedy, podczas Wielkiej Wojny,  pojęć Mittelafrika i Mitteleuropa zaczęto używać równolegle na oznaczenie dwóch nierozerwalnie ze sobą związanych aspektów niemieckiej polityki zagranicznej. Wyrażenie Lebensraum ukuł w 1901 roku niemiecki geograf Friedrich Ratzel. Według niego „przestrzeń życiowa" była – jak pisze Traverso – koniecznością z punktu widzenia przywrócenia w Niemczech równowagi między nieodwracalnym już wówczas rozwojem przemysłu i zagrożonym nim rolnictwem. W koloniach Niemcy mogliby odtworzyć harmonijne stosunki z przyrodą i pielęgnować swoją skłonność do ziemi.

To wtedy powstał mit „niemieckiego ogrodu". Słoweńska literaturoznawczyni Simona Škrabec pisze w swej wydanej niedawno książce „Geografia wyobrażona. Koncepcja Europy Środkowej w XX wieku", że „musiał [on] mieć wymiar przestrzeni życiowej, której utrzymanie dopuszczało użycie wszelkich środków. Spirala myśli usprawiedliwiającej wyższość Niemców przekształciła się w spiralę przemocy drugiej wojny światowej".

Aleksander Kaczorowski – eseista, tłumacz literatury czeskiej, redaktor naczelny wydawanego w Pradze kwartalnika „Aspen Review Central Europe". Ostatnio wydał zbiory esejów „Praski elementarz" (2012) i „Ballada o kapciach" (2012)

Do armii wszystkich trzech zaborców wcielono miliony Polaków. Około 450 tysięcy polskich żołnierzy rosyjskiej, pruskiej i austriackiej armii zginęło, a 900 tysięcy odniosło rany". Te dwa zwięzłe zdania, tych kilka lakonicznych cyfr to dosłownie wszystko, co na temat udziału Polaków w pierwszej wojnie światowej, nazywanej nie bez powodu w państwach zwycięskiej ententy Wielką, ma do powiedzenia Adam Zamoyski, autor wydanego przed pięcioma laty na Zachodzie monumentalnego dzieła „Poland. A History".

Nieco więcej dowiemy się z wydanej w setną rocznicę pierwszego globalnego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości książki „Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914–1918" Andrzeja Chwalby. Najobszerniej omówionym wydarzeniem jest zdobycie Warszawy, „trzeciego co do wielkości, blisko milionowego miasta imperium Romanowów". Już w lipcu 1915 roku ze stolicy Kraju Przywiślańskiego uciekło na wschód 350 tysięcy mieszkańców; nie tylko miejscowych Rosjan, urzędników carskich, lecz przede wszystkim Polaków. „Polscy mieszkańcy Warszawy zasadniczo nie podzielali radości zwycięzców [czyli Niemców] – pisze krakowski uczony. – Natomiast zadowolenie okazywali Żydzi, dla których kulturalni Niemcy stanowili atrakcyjną ofertę, znacznie lepszą niż Rosjanie, znani z nieprzyjaznych zachowań wobec wyznawców religii mojżeszowej. Dla Żydów wejście Niemców do Warszawy było równoznaczne z wyzwoleniem spod władzy zaborcy znanego z dyskryminowania i upokarzania".

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy