Mimo upływu czasu, zmiany estetyki i skromnego budżetu „Kanał" ciągle robi wielkie wrażenie. A „Miasto '44" tylko poraża chaosem walki. Mniej brutalny „Kanał" wstrząsa widzem, nurzając w szambie mit o bohaterach. A „Miasto '44" jedynie przytłacza grozą. I dopiero zapowiada wybitnego artystę.
Fakty: w powstaniu nie chodziło o zemstę na Niemcach za upodlenie Polaków, a taki motyw sugerują sceny początkowe w filmie Komasy. Powstanie miało zapobiec sowieckiej okupacji kraju po zwalczeniu niemieckiej: wojskowo wymierzone było w III Rzeszę, lecz politycznie w ZSRR. Było kontynuacją akcji „Burza", czyli witania wojsk sowieckich w Polsce przez Armię Krajową w roli gospodarza po wypędzeniu wojsk niemieckich.
Nim zapadła decyzja walki w Warszawie, wiadomo już było, że „Burza" poniosła klęskę. Rosjanie nie chcieli rozmawiać z AK. Jednak akcję powtórzono w Warszawie 1 sierpnia, bo 26 lipca premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk poleciał do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Chciał mieć argumenty i móc powiedzieć, że Warszawa wkrótce będzie w polskich rękach. A rzecznicy powstania w kraju uważali, że zmusi ono Zachód do sprzeciwu wobec antypolskiej polityki Stalina, bo „wstrząśnie sumieniem świata". Doprawdy?
Jak zaskoczyć widza
Komasa nakręcił film z punktu widzenia młodych bohaterów, którzy tych uwarunkowań nie znają. W ogóle wiedzą mało. Fabuła jest prowadzona tak, jakbyśmy nie znali wyniku zmagań, myśląc, że potrwają trzy dni. Aż widzimy, że straszna była to pomyłka, chociaż wiemy to od samego początku.
Wajda i scenarzysta Jerzy Stefan Stawiński lepiej rozegrali oczekiwanie. W pierwszej scenie zapowiedzieli, że nie przeżyje nikt z 46-osobowego oddziału idącego przed oczami widzów. Przenieśli zaciekawienie publiczności na to, jak umrze każda z postaci, wzbudzając wzniosłą żałość, która przejmuje nasze serca przez cały film. Widzimy osuwanie się fabuły w tragedię. Słowo „tragedia" nie oznacza katastrofy, lecz brak dobrego wyboru: każdy jest zły. Powstańcy są jeszcze żywi, a już mamy wrażenie, jakbyśmy unosili ich zwłoki w opłakiwaniu, aż po sławną scenę przy kracie u wylotu kanału nad Wisłą, skomponowaną jak Pieta.
We wspaniałym finale filmu Wajdy „Stokrotka" (Teresa Iżewska) trzyma na rękach rannego „Koraba" (Tadeusz Janczar). Prosi, żeby nie otwierał oczu. Wmawia mu, że widzi zieloną łąkę, na którą wkrótce wyjdą. Jeszcze tylko dowódca „Zadra" (Wieńczysław Gliński) zejdzie z powrotem do kanału, gdzie zgubił swój oddział, choć miał go prowadzić do zwycięstwa lub przynajmniej do życia. Tak każe mu honor oficera.
Powstał obraz pełnej klęski polskiego etosu walki o wolność osiągnięty prostymi środkami. Postaci zostały mocno określone. Spójna linia dramaturgiczna łączy różne epizody. To wielki film. Zrazu niechętnie przyjęty przez Polaków, zdobył uznanie, kiedy doceniła go zagranica, a Wajda dostał Srebrną Palmę w Cannes. Zaczął wtedy wyrastać na szarpiącego się z narodem wieszcza, podważywszy bohaterską legendę nędznymi realiami katastrofy.