MIasto '44 Jana Komasy

Mówią, że „Miasto '44" kończy w polskim kinie zaczętą dobre pół wieku temu „Kanałem" epokę 88-letniego Andrzeja Wajdy, a 32-letni Jan Komasa jest tego kina największą nadzieją. Niezupełnie.

Aktualizacja: 20.09.2014 09:11 Publikacja: 19.09.2014 03:14

„Kanał” redivivus? Kadr z „Miasta ’44”

„Kanał” redivivus? Kadr z „Miasta ’44”

Foto: kino świat

Mimo upływu czasu, zmiany estetyki i skromnego budżetu „Kanał" ciągle robi wielkie wrażenie. A „Miasto '44" tylko poraża chaosem walki. Mniej brutalny „Kanał" wstrząsa widzem, nurzając w szambie mit o bohaterach. A „Miasto '44" jedynie przytłacza grozą. I dopiero zapowiada wybitnego artystę.

Fakty: w powstaniu nie chodziło o zemstę na Niemcach za upodlenie Polaków, a taki motyw sugerują sceny początkowe w filmie Komasy. Powstanie miało zapobiec sowieckiej okupacji kraju po zwalczeniu niemieckiej: wojskowo wymierzone było w III Rzeszę, lecz politycznie w ZSRR. Było kontynuacją akcji „Burza", czyli witania wojsk sowieckich w Polsce przez Armię Krajową w roli gospodarza po wypędzeniu wojsk niemieckich.

Nim zapadła decyzja walki w Warszawie, wiadomo już było, że „Burza" poniosła klęskę. Rosjanie nie chcieli rozmawiać z AK. Jednak akcję powtórzono w Warszawie 1 sierpnia, bo 26 lipca premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk poleciał do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Chciał mieć argumenty i móc powiedzieć, że Warszawa wkrótce będzie w polskich rękach. A rzecznicy powstania w kraju uważali, że zmusi ono Zachód do sprzeciwu wobec antypolskiej polityki Stalina, bo „wstrząśnie sumieniem świata". Doprawdy?

Jak zaskoczyć widza

Komasa nakręcił film z punktu widzenia młodych bohaterów, którzy tych uwarunkowań nie znają. W ogóle wiedzą mało. Fabuła jest prowadzona tak, jakbyśmy nie znali wyniku zmagań, myśląc, że potrwają trzy dni. Aż widzimy, że straszna była to pomyłka, chociaż wiemy to od samego początku.

Wajda i scenarzysta Jerzy Stefan Stawiński lepiej rozegrali oczekiwanie. W pierwszej scenie zapowiedzieli, że nie przeżyje nikt z 46-osobowego oddziału idącego przed oczami widzów. Przenieśli zaciekawienie publiczności na to, jak umrze każda z postaci, wzbudzając wzniosłą żałość, która przejmuje nasze serca przez cały film. Widzimy osuwanie się fabuły w tragedię. Słowo „tragedia" nie oznacza katastrofy, lecz brak dobrego wyboru: każdy jest zły. Powstańcy są jeszcze żywi, a już mamy wrażenie, jakbyśmy unosili ich zwłoki w opłakiwaniu, aż po sławną scenę przy kracie u wylotu kanału nad Wisłą, skomponowaną jak Pieta.

We wspaniałym finale filmu Wajdy „Stokrotka" (Teresa Iżewska) trzyma na rękach rannego „Koraba" (Tadeusz Janczar). Prosi, żeby nie otwierał oczu. Wmawia mu, że widzi zieloną łąkę, na którą wkrótce wyjdą. Jeszcze tylko dowódca „Zadra" (Wieńczysław Gliński) zejdzie z powrotem do kanału, gdzie zgubił swój oddział, choć miał go prowadzić do zwycięstwa lub przynajmniej do życia. Tak każe mu honor oficera.

Powstał obraz pełnej klęski polskiego etosu walki o wolność osiągnięty prostymi środkami. Postaci zostały mocno określone. Spójna linia dramaturgiczna łączy różne epizody. To wielki film. Zrazu niechętnie przyjęty przez Polaków, zdobył uznanie, kiedy doceniła go zagranica, a Wajda dostał Srebrną Palmę w Cannes. Zaczął wtedy wyrastać na szarpiącego się z narodem wieszcza, podważywszy bohaterską legendę nędznymi realiami katastrofy.

Kręcąc „Kanał" w 1956 roku, reżyser nie mógł ukazać prawdy o kontekście geopolitycznym ani nawet użyć nazwy Armia Krajowa wskutek zakazu władz komunistycznych. Musiało wystarczyć skupienie uwagi na losie jednego oddziału i ograniczenie przeżyć bohaterów do walki, troski o skórę własną i towarzyszy niedoli. W warunkach cenzury wyszło to filmowi na dobre.

Młodzi mądrzy inaczej

Komasa miał pełną swobodę jako autor scenariusza, ale nie skorzystał z wolności wypowiedzi. Nie widać namysłu nad szerszym sensem zmagań dzielnych młodych ludzi. Geopolityka pojawia się zdawkowo w dialogach, a czego nie ma na obrazie, to w kinie się nie liczy. Brak też historiozofii. Nie ma metafizyki, chociaż aż się prosiła wobec takiej tragedii. Nie wystarczą kapliczki na podwórkach i pytanie warszawiaka do zakonnicy: „Gdzie jest Bóg, czy przysnął?". Powstańcy byli religijni, jak niemal cały naród w owym czasie. Autora filmu pochłania zaś krwawa jatka: kreuje ją świetnie, lecz nie stawia najważniejszych pytań, jakie nasuwają Powstanie Warszawskie i druga wojna światowa: ani o miejsce Polski w Europie, ani o kondycję ludzką. Producenci podkreślają, że to film dla młodzieży. Czy uprzedzają, że jest z założenia mądry inaczej, niż byłby dla dorosłych?

Powstało zaskakujące wrażenie, że „Miasto '44" jest bardzo dobre, dopóki nie zacznie się bój. Komasa jest znakomitym inscenizatorem. Nasyca dramatyzmem epizody życia codziennego. Zaczyna metaforą ukrytą w prostej scenie rodzinnej. Główny bohater Stefan (Józef Pawłowski) wyrywa młodszemu bratu zepsuty ząb za pomocą nitki; na ten widok mdleje matka. To obraz nieodzownego cierpienia i śmierci, zapowiedź całej fabuły. Lecz matka udaje tu omdlenie, żeby przestraszyć syna, bo bardzo potrzebuje jego uwagi i opieki. Jest obolałą, na granicy utraty rozumu, wdową po oficerze Wojska Polskiego. „A to Polska właśnie!". Kiedy sytuacja się wyjaśnia, Stefan wychodzi z domu. Dla stojących w oknie matki i brata odgrywa minipantomimę Chaplina. Robi to z miłości. W środku fabuły, już w trakcie powstania, Stefan ujrzy z tego okna coś strasznego. Będzie to także świetnie zainscenizowana pantomima.

Widać w tej scenie wyobraźnię reżysera oraz zapowiedź cytatów z popkultury, których będzie sporo. Na przykład na cmentarzu w trakcie niespodziewanego ataku Niemców zilustrowanego pieśnią Niemena „Dziwny jest ten świat". Zdjęcia zwolnione w rytmie refleksyjnego zawodzenia są kontrapunktem dla niezwykle dramatycznej sytuacji: Stefan skacze niczym tygrys wśród nagrobków, płynąc w powietrzu jak na chińskim filmie walki. Widz zastanawia się, czy „ludzi dobrej woli jest więcej", o czym zapewniają słowa Niemena. W tle sceny rozgrywa się bowiem epizod małego chłopca i powstańca. Ukazuje winę niezawinioną i karę niezasłużoną. Dobra wola nie wystarcza w tym świecie nie tyle dziwnym, ile okrutnym i podłym. Komasa nie jest naiwny, sięgając po pieśń Niemena. To gorzka ironia.

Zawsze będziemy na granicy Wschodu i Zachodu. Musimy  narzucić sobie spryt,  żeby przetrwać

Reżyser korzysta z mocy widoku nagiego ciała człowieka w scenach erotycznych, ale także w zwale zwłok u końca fabuły, bo to był nasz Holokaust. Obnaża swoich bohaterów, by nas olśnić blaskiem młodości, który zaraz zgasi gwałtowna śmierć. Film ma bohatera zbiorowego. Młodzi ludzie o gładkich twarzach mało różnią się między sobą. Józef Pawłowski dobrze gra Stefana. Ale mimo orlich rysów twarzy nie ma charyzmy gwiazdora, którego publiczność kocha, od razu rozpoznaje na ekranie wśród kolegów i drży o jego los, co ułatwiłoby przejście nam przez piekło i śledzenie fabuły. To jeden z powodów, że „Miasta '44" nie umiem opowiedzieć w kilku zdaniach. A „Kanał" owszem, gdyż skupiał się na losie „Zadry" i „Koraba". Pozostaje więc niesłychany w polskich warunkach rozmach obrazu zagłady, w którym łatwo się zgubić. To ciąg epizodów bez scalającej wizji.

Opiekun do dziecka

Producent Michał Kwieciński dał reżyserowi pamiętnik „Zośki", by pomyślał o filmie. Komasa miał wtedy 24 lata. To cudowne dziecko o wielkich błękitnych oczach chłonących świat chciało się raczej zabrać do parku i pokazać mu łabędzie. Na szczęście producent rozpoznał talent i zbierał pieniądze, 24 miliony złotych. Komasa zaczął realizację w wieku 31 lat, jako dojrzalszy artysta.

Niestety, producent tym razem zawiódł. Nie pokazał mapy Europy ze słowami: „Tu leży mały/wielki kraj między potęgami. To Polska pomiędzy Niemcami a Rosją. Może przetrwać nie siłą, lecz rozumem. Musisz ukazać powstanie w pełnej panoramie sytuacji geopolitycznej, historycznej, religijnej. A czego nie wiesz, dowiesz się od mądrzejszych. I nie fascynuj się rzezią, bo nie dam ci pieniędzy". Niestety, Michał Kwieciński pozwolił się artyście oczarować, zamiast go upilnować.

Zdaniem producenta kolosalny budżet zwróci się przy 3 milionach widzów w kraju. A za granicą? Film jest naturalnym kandydatem do Oscara. Co z tego pojmie Amerykańska Akademia Filmowa? Nie musi rozumieć zawiłości historii u końca drugiej wojny. Wystarczą zrozumiałe losy postaci. Czemu więc główny bohater Stefan znika na ponad pół godziny z fabuły, a prowadzenie przejmuje „Biedronka"? Tego nie rozumiem. Na szczęście, kiedy chodzi o sukces, Hollywood ma zasadę „nikt nic nie wie". Może „Miasto '44" poruszy Amerykanów świetną inscenizacją i krwawym rozmachem w znakomitych, a to rzeczowych, a to nerwowych zdjęciach Mariana Prokopa.

Komasa spędził mnóstwo czasu w Muzeum Powstania Warszawskiego, w którym narzuca się urok walki, cierpienia, konania. Niech dyrekcja zauważy przy okazji filmu, że choć ma wielkie zasługi dla pamięci polskiej, wyrządza mimowolnie szkodę narodowej świadomości. Trzeba uzupełnić ekspozycję, lokując beznadziejne zmagania w dużo szerszej perspektywie. Wystarczy dziesięć lat gloryfikacji tragedii. Warto odtworzyć wizję Warszawy przedwojennego prezydenta Stefana Starzyńskiego, co nada obrazowi powstania cel twórczy. Akowcy walczyliby zarówno o wymarzone miasto, jak i o stare. Nazywano je Paryżem północy, więc musiało być piękne. Z nowej ekspozycji może wyjść muzeum Drugiej Rzeczypospolitej, będącej natchnieniem dla Czwartej.

Film kończy panorama płonącej stolicy Polski, która przenika w panoramę współczesnej, kwitnącej. Głosi to nadzieję. Warszawa jak Feniks powstała z popiołów. Ale nadszedł dzisiaj trudny czas. Oczami wyobraźni widzimy także odwrotną projekcję: rozświetlone gmachy znów płoną, obracając się w popiół.

Ten film przeraża, lecz także fascynuje. Czy nie zachęca, mimo woli twórcy, do kolejnego zrywu wbrew rozsądkowi? Niech ocenią młodzi widzowie. W pewnych warunkach niemal religijny kult powstania może skusić część młodzieży, żeby raczej oszołomić się słuszną walką, niż prowadzić życie polegające na spłatach kredytów, ciułaniu grosz do grosza. Nie potrzeba większości. Wystarczyło 50 tysięcy źle uzbrojonych, choć bohaterskich patriotów o najlepszych chęciach, żeby zginęło tu 200 tysięcy cywilnych mieszkańców, 650 tysięcy zostało wypędzonych, a miasto zmiażdżone.

Zawsze będziemy na granicy Wschodu i Zachodu. Anglia podle wystawiła nas gwarancjami na cios Trzeciej Rzeszy. Francja oszukała biernością we wrześniu 1939 roku. Sojusznicy zdradzili w 1943 roku w Teheranie. Jeszcze raz sprzedali w Jałcie. A kilkanaście dni temu zbyli byle czym na szczycie NATO w Newport. Musimy wbrew polskiemu etosowi honoru narzucić sobie spryt, podstęp, przebiegłość, żeby przetrwać.

Mądrość starych mistrzów

W odpowiedzi na patos „Kanału" Andrzej Munk nakręcił ironiczną „Eroicę". Zamiast rozpirzenia Warszawy rozpirzył pierzynę na drągu. Niemieckie kule wściekle walą w wielką poduchę, a biały puch jak dym unosi się w powietrzu. Główny bohater Dzidziuś jest cwaniakiem dekownikiem w kreacji Edwarda Dziewońskiego, aktora kabaretu. Ową scenę „wojny na pierzynie" otwiera jego chwiejny strumień moczu zza drzewa po pijanej nocy. Umęczony kacem pyta sanitariuszkę przechodzącego oddziału, czy nie ma „kogutka", proszku na ból głowy. „Taki wstyd!" – rzuca mu w twarz oburzony młodzieniec z biało-czerwoną opaską na ramieniu.

To wstyd przed swoimi. A jaki wstyd przed wrogiem! Dzidziuś, mocząc nogi w sadzawce, ciągnie ostatnie krople z butelki; pustą rzuca za siebie. Wybuch! Widzimy, jak za jego plecami nadjeżdża niemiecki czołg i celuje lufą w polskiego pijaczka. Z czołgu dobywa się charakterystyczny rechot. Dzidziuś jest tak żałosny, że rozbawionym Niemcom nie chce się do niego strzelać, wycofują się. Munk zadrwił tu z chodzenia powstańców na czołgi z butelkami benzyny.

Przewaga techniczna, ba!, cywilizacyjna wroga objawia się Dzidziusiowi na początku filmu. W patriotycznym porywie ten handlarz wstępuje do oddziału powstańczego. Kryjąc się przed atakiem lotniczym, widzi za murem paru facetów kręcących pedałami na rowerach stojących w miejscu. A co to? Dowódca wyjaśnia, że napędzają prądnicę elektryczną. Dzidziuś zdejmuje z ramienia biało-czerwoną opaskę i oddaje mu z buziakiem. To nie dla mnie! – powiada i biegnie za linię frontu, do Zalesia, gdzie ma willę i żonę.

Ten cwaniak ma polskie serce, więc podejmuje się misji pośredniczenia między dowództwem powstania a węgierskim wojskiem stojącym w Zalesiu, które chciało nam pomóc. Przedziera się przez front z narażeniem życia, ale pułkownik pociesza, że jeżeli zginie, to każe go odznaczyć. Misja się nie udaje, Dzidziuś wraca do Zalesia. Lecz po chwili wraca do powstania! Wcale nie z miłości do Polski. Ucieka przed żoną. Puściła się z oficerem Węgrem, a po wymarszu kochanka natarczywie oferuje mężowi swoje wdzięki. Polski czyn bohaterski nie zawsze ma wzniosły motyw. Polka nie zawsze jest świętą sanitariuszką. Ta nowela „Eroiki" nosi tytuł „Scherzo alla polacca".

Dzidziuś to typ przedsiębiorcy, a nie wojaka. W normalnych warunkach prowadziłby biznes z pożytkiem dla klientów. Dzięki takim ludziom nie popełniliśmy zbiorowego samobójstwa jako naród – powiadają Munk i scenarzysta Stawiński.

Obaj walczą z mitami narodowymi także w drugiej noweli „Eroiki" „Ostinato lugubre", czyli „Ponura powtórka". Fabuła dzieje się w oflagu, w którym od 1939 roku więzieni są polscy oficerowie. Przybywają jeńcy z powstania i widzą, jak działa groteskowy kodeks honorowy. Dawni towarzysze walki nienawidzą się. Morale jeńców podtrzymuje mit porucznika Zawistowskiego, jedynego, któremu udało się uciec, co stanowi obowiązek oficera w niewoli. W rzeczywistości porucznik ukrywa się na strychu. Ledwo utrzymuje go przy życiu dwóch kolegów. To strażnicy honorowej legendy.

Munk i Stawiński nie negują potrzeby krzepiącego mitu, ale pokazują go jako fałsz. Stosują ironię dla ochrony przed szaleństwem. Chcieli, byśmy nabrali dystansu do tragedii. Niepokoiło ich urzeczenie dumną walką bez szansy zwycięstwa. Patetyczny ton „Kanału" – którego scenariusz też napisał  Stawiński – budzi bowiem słodkie marzenie o zgonie pod biało-czerwonym sztandarem, kiedy siedzimy wygodnie w fotelu kinowym. Czy nie rozpala w nas niebezpiecznej iskry romantycznej wbrew intencji twórców?

„Kanał" i „Eroica" to niedoścignione wzory filmowej refleksji nad powstaniem. Autor „Miasta '44" nawet nie próbował się mierzyć z Wajdą i Munkiem, korzystającymi z mądrych scenariuszy Stawińskiego, żołnierza AK. Szkoda, bo żyjemy w wolnym kraju, gdy oni tworzyli w niewoli.

Krzyż pański z Polską

Siedzę z Janem Komasą w kawiarni na Chmielnej, on nad zieloną herbatą, ja kawą americano. Złota polska jesień, słońce jak we wrześniu 1944 roku w Warszawie. Ulicą sunie dostatni tłum. Ciarki chodzą po plecach, że rozmawiamy w taki sam piękny dzień, w jaki umazany szambem, umęczony Stefan wychodził z „Biedronką" z kanału na spokojną ulicę wyzwolonego Śródmieścia. Ktoś zrobił im zdjęcie, jakby oboje byli dziwowiskiem. Dla fotografa też nadejdzie czas męki.

Pytam reżysera, czemu w filmie dał tylko trzy, i to błahe, momenty religijne. Bo nie wiedział, jak wiarę ująć „świeckimi" środkami. Szuka, jeszcze nie dojrzał. Zaczyna mówić, że ma bogate życie duchowe. Że czuje, jak rozmawia z Nim (nie używa imienia). To mu pozwoliło zrobić ten piekielnie trudny film. Z oczarowania wyrywa mi się nietypowe pytanie krytyka w rozmowie z artystą: – Jak panu przychylić nieba? Odpowiada uśmiechem. I już wiem, że to on może nam przychylić, jeśli postawi sobie taki cel.

Realizacja produkcji o największej tragedii narodowej musiała go przeorać. Z cudownego dziecka stał się dojrzalszym artystą. Mówi, że nie chce być grzeczny. Mógłby się więc zmierzyć z odwiecznym pytaniem teologów: skąd zło? Myślę, że wyrasta z Niemena, a dorasta do Dostojewskiego. Może zrobiłby adaptację legendy o wielkim inkwizytorze z „Braci Karamazow"? Że gdyby Chrystus wrócił na ziemię, Kościół musiałby Go znów przybić do krzyża. Wzniosły ideał źle pasuje do rzeczywistości.

To się nawet wiąże z powstaniem. Polska Chrystusem narodów! Odrodzona Warszawa „rusza sumienie świata"! Za wolność naszą i waszą! Car będzie chciał znów ją ukrzyżować. Pomożecie?

Autor co sobota omawia premiery filmowe w Telewizji Republika

Mimo upływu czasu, zmiany estetyki i skromnego budżetu „Kanał" ciągle robi wielkie wrażenie. A „Miasto '44" tylko poraża chaosem walki. Mniej brutalny „Kanał" wstrząsa widzem, nurzając w szambie mit o bohaterach. A „Miasto '44" jedynie przytłacza grozą. I dopiero zapowiada wybitnego artystę.

Fakty: w powstaniu nie chodziło o zemstę na Niemcach za upodlenie Polaków, a taki motyw sugerują sceny początkowe w filmie Komasy. Powstanie miało zapobiec sowieckiej okupacji kraju po zwalczeniu niemieckiej: wojskowo wymierzone było w III Rzeszę, lecz politycznie w ZSRR. Było kontynuacją akcji „Burza", czyli witania wojsk sowieckich w Polsce przez Armię Krajową w roli gospodarza po wypędzeniu wojsk niemieckich.

Nim zapadła decyzja walki w Warszawie, wiadomo już było, że „Burza" poniosła klęskę. Rosjanie nie chcieli rozmawiać z AK. Jednak akcję powtórzono w Warszawie 1 sierpnia, bo 26 lipca premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk poleciał do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Chciał mieć argumenty i móc powiedzieć, że Warszawa wkrótce będzie w polskich rękach. A rzecznicy powstania w kraju uważali, że zmusi ono Zachód do sprzeciwu wobec antypolskiej polityki Stalina, bo „wstrząśnie sumieniem świata". Doprawdy?

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał