Reklama
Rozwiń

Przygody z uchodźcami

Jeśli chce się być popularnym, trzeba pisać na modne tematy, więc ja też tak będę. Wszyscy teraz są specjalistami od Bliskiego Wschodu i terroryzmu. I ja także.

Publikacja: 04.12.2015 01:00

Przygody z uchodźcami

Foto: Plus Minus

Gościłem kiedyś Libijczyka. W latach 80. mieszkałem w innym mieście i żeby mnie było na to stać, musiałem komuś wynająć swoje mieszkanie. Dałem więc ogłoszenie do „Życia Warszawy" i zjawił się mój przyszły smagły lokator. Za jego 50 dolarów miesięcznie mogłem żyć jak pan.

Chciałem lokatora zameldować, bo legalistą z natury jestem. Zresztą w PRL innego wyjścia nie miałem. Poszliśmy więc z lokatorem do urzędu meldunkowego. Libijczyk wręcza urzędnikowi paszport, a ten przegląda kolejne kartki dokumentu i widzę, że gęba mu się wyciąga. W końcu tą wyciągniętą gębą mówi do mnie: – Tego pana tutaj nie ma.

– Jakże nie ma, skoro jest.

– Ale go nie ma – powtarza urzędnik. – Nie ma wizy, nie ma nawet pieczątki, że przekroczył granicę.

– Ale przecież przekroczył... – byłem bezradny. I wtedy Libijczyk wyciągnął kartkę. Małą, podobną do dowodu nadania przesyłki poleconej. I to była kartka z milicji, że „taki a taki o paszporcie takim i takim przebywa w Polsce legalnie".

Urzędnik przeczytał i powtórzył: – Dla mnie nadal go nie ma, ale niech pan jedzie z nim na milicję.

Reklama
Reklama

Pojechaliśmy do pałacu Mostowskich. Wyszedł do nas jakiś porucznik. Obejrzał paszport i kartkę.

– Ten pan jest w Polsce – oświadczył.

– A jak go zameldować?

– Nie można, ale trzeba – powiedział porucznik i odszedł bez pożegnania.

Libijczyk co jakiś czas znikał. I z mojego mieszkania, i z Polski. Potem się pojawiał, płacił zaległą kwotę za mieszkanie i znów znikał. A ja śledziłem uważnie, czy gdzieś na Zachodzie nie ma jakiegoś zamachu. A zawsze podczas jego nieobecności jakaś bomba wybuchała. Pal sześć te 100, 200 dolarów, myślałem rwąc włosy z głowy, byle nikomu krzywda się nie działa. Siedziałem i myślałem, jak poinformować świat, że mam swojego terrorystę. I wtedy zrozumiałem, że z takimi ludźmi nie wolno zawierać żadnych umów.

Obecnie też boimy się terrorystów i mamy przyjmować uchodźców. Pewna rzecz intrygowała mnie od dawna, więc zadzwoniłem do Urzędu do spraw Cudzoziemców z banalnym – jak mi się wydawało – pytaniem: ilu mają pracowników znających język arabski? Nikt się o to nie pytał, a ja z natury ciekawy jestem.

Reklama
Reklama

Mnie multi-kulti nie przeszkadza i nie przeraża, ale jak ktoś tutaj trafi z daleka, przejdzie Wisłę, przejdzie Wartę i będzie Polakiem, to mu przecież trzeba pomóc. Jak taka arabska rodzina ma się porozumieć w takim Śremie z tubylcami?

Urząd zapewnił, że szybko dadzą odpowiedź, a tu nic. Albo tak wielu w Polsce jest specjalistów od arabskiego, że trudno ich zliczyć, albo trudno ich odnaleźć. Trzeba przyznać jednak, że w urzędzie od razu powiedzieli, że jak będzie trzeba, to tłumaczenia komuś zlecą. Być może więc będziemy uchodźców przyjmować przez firmy zewnętrzne.

Jakiś czas temu miałem uchodźcę na klatce schodowej. Wyszedłem z psami na spacer, a tu małżeństwo z gromadką małych dzieci. Egzotyczne rysy, bagaż w kartonach, wózki dziecięce. Choć na ostatnim piętrze mieliśmy hostel, to od razu wiedziałem, że to nie Anglicy na wieczór kawalerski.

To uchodźcy, którzy parę lat wcześniej trafili do Polski i tu zostali zarejestrowani. A że musieli jakoś żyć, udali się do jednego z najbogatszych krajów europejskich, gdzie mężczyzna pracował na czarno. Tamtejsza władza skrupulatna, ludzie chętnie jej donoszą, doszukała się i znalazła.

Zgodnie z procedurą przyleciało po nich dwóch urzędników z Polski. Z betami przywieźli ich do naszej kamienicy i porzucili na podeście schodów. Pobyt był opłacony na trzy doby. Martwiliśmy się z sąsiadami, co będzie z nimi dalej, ale ojciec rodziny powiedział: – Nas zaraz tu nie będzie.

Znikli ciszej, niż przybyli. Przez te trzy dni zarówno my, jak i oni wiedzieliśmy, że od państwa niczego nie możemy oczekiwać. I to nas połączyło w tej dziwnej wielokulturowej wspólnocie.

Gościłem kiedyś Libijczyka. W latach 80. mieszkałem w innym mieście i żeby mnie było na to stać, musiałem komuś wynająć swoje mieszkanie. Dałem więc ogłoszenie do „Życia Warszawy" i zjawił się mój przyszły smagły lokator. Za jego 50 dolarów miesięcznie mogłem żyć jak pan.

Chciałem lokatora zameldować, bo legalistą z natury jestem. Zresztą w PRL innego wyjścia nie miałem. Poszliśmy więc z lokatorem do urzędu meldunkowego. Libijczyk wręcza urzędnikowi paszport, a ten przegląda kolejne kartki dokumentu i widzę, że gęba mu się wyciąga. W końcu tą wyciągniętą gębą mówi do mnie: – Tego pana tutaj nie ma.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
Reklama
Plus Minus
„Kształt rzeczy przyszłych”: Następne 150 lat
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Plus Minus
„RoadCraft”: Spełnić dziecięce marzenia o koparce
Plus Minus
„Jurassic World: Odrodzenie”: Siódma wersja dinozaurów
Plus Minus
„Elio”: Samotność wśród gwiazd
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Rafał Lisowski: Dla oddechu czytam komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama