Gościłem kiedyś Libijczyka. W latach 80. mieszkałem w innym mieście i żeby mnie było na to stać, musiałem komuś wynająć swoje mieszkanie. Dałem więc ogłoszenie do „Życia Warszawy" i zjawił się mój przyszły smagły lokator. Za jego 50 dolarów miesięcznie mogłem żyć jak pan.
Chciałem lokatora zameldować, bo legalistą z natury jestem. Zresztą w PRL innego wyjścia nie miałem. Poszliśmy więc z lokatorem do urzędu meldunkowego. Libijczyk wręcza urzędnikowi paszport, a ten przegląda kolejne kartki dokumentu i widzę, że gęba mu się wyciąga. W końcu tą wyciągniętą gębą mówi do mnie: – Tego pana tutaj nie ma.
– Jakże nie ma, skoro jest.
– Ale go nie ma – powtarza urzędnik. – Nie ma wizy, nie ma nawet pieczątki, że przekroczył granicę.
– Ale przecież przekroczył... – byłem bezradny. I wtedy Libijczyk wyciągnął kartkę. Małą, podobną do dowodu nadania przesyłki poleconej. I to była kartka z milicji, że „taki a taki o paszporcie takim i takim przebywa w Polsce legalnie".
Urzędnik przeczytał i powtórzył: – Dla mnie nadal go nie ma, ale niech pan jedzie z nim na milicję.