Na uniwersytecie w Oxfordzie żydowscy studenci nie czują się bezpiecznie. Bynajmniej nie dlatego, że narzucono im egzaminy pisemne (potępiane jako rasistowskie i kolonialne), ani dlatego, że czują się zagrożeni w swojej wrażliwej tożsamości, bo kazano im czytać – cóż mówię, nie, nie kazano przecież, tylko delikatnie zasugerowano, i nie czytać, tylko posłuchać, a może tylko coś obejrzeć – o rzeczach, które kłócą się z ich przekonaniami i wartościami, rzeczach na dodatek niekiedy pisanych przez martwych białych heteroseksualnych mężczyzn. Nie. Czują się oni zagrożeni w sensie dosłownym, fizycznym: nie czują się bezpiecznie na ulicy. Obawiają się ataków. Propalestyńscy aktywiści obrzucają ich wyzwiskami i obelgami, krzyczą o ludobójstwie, wychwalają „męczenników” w Gazie, skandują „Od rzeki do morza” i sugerują Żydom, osobliwie, żeby „wrócili do Polski”.