No, dalej, jeszcze tylko jeden krok. Mówię, chociaż zasycha mi w gardle. Uspokajam go, wbrew temu, że trzęsą mi się ręce; upewniam, ale tak naprawdę cały jestem z wątpliwości. A jednak, co począć, zaszliśmy już tak daleko. Tak niewiele kroków dzieli nas od szczytu. Tylko ta przepaść. To nawet nie będzie skok, stopy nie oderwą się równocześnie od ziemi, najwyżej na ułamek sekundy. Wiem, że mój strach nie jest racjonalny. Nic nam nie grozi; ani mnie – będącemu po tej stronie, ani jemu, pół metra ode mnie. Powtarzam w kółko: „nie patrz”, „blisko”, „czekam”, „dalej”. Kilka międlonych w ustach słów, guma do żucia dawno bez smaku. Dźwięki bez znaczenia ani sensu. Konkretem jest tylko przepaść. My obaj bledniemy, ona staje się coraz wyraźniejsza. Jej głębokości nie byłem w stanie ocenić od początku, to zresztą bez znaczenia – 500 czy 1000 metrów – na końcu czeka to samo. Teraz jednak staje się coraz szersza. Będzie musiał się wybić, nie doleci. Synu, tylko jeden krok.