Czy był jeszcze zazdrosny? Czy czuł coś do tej, która kiedyś, wiele eonów czasu temu była jego dziewczyną, narzeczoną, jego pierwszą kobietą, jedyną żoną? Czy głos mu nie drży, czy jest wystarczająco chłodny i obojętny? Spalił kartkę na jej oczach, zgniecioną i wrzuconą do kosza mógłby przecież podnieść i chociaż z ciekawości przeczytać. Kiedy zamknął za nią drzwi, wyciągnął z szuflady biurka papierosy (jedna paczka, na szczególne okazje) i wyszedł zapalić na balkon. Wiedział, że kobieta obejrzy się jeszcze ten jeden, ostatni raz, ale zobaczy wtedy tylko jego plecy. Czuł jej spojrzenie, samemu śledząc uważnie dym unoszący się z papierosa i rozkoszując wspomnieniem płonącego w papierośnicy listu. Lepszego pożegnania nie był w stanie sobie wyobrazić.
O tym spotkaniu przypomniał sobie dopiero kilka lat później, kiedy przygotowywał się z Jankiem do pierwszej spowiedzi. Zobaczył, że syn spisuje swoje grzechy na kartce z zeszytu do matematyki – takiej samej, podobnie nerwowo zmiętej jak ta, która zawierała list od jego matki. Zawołał go do siebie i powiedział, że musi spalić te kartkę. A grzechów niech nauczy się na pamięć.
* * *
Doszedł do sali, w której leżał chłopiec. Ksiądz jeszcze tam był. Siedział odwrócony, szerokimi plecami zasłaniał chłopca, nie widział twarzy żadnego z nich – było jednak w tej scenie coś, co go przestraszyło. Sam fakt, że tak długo to trwało, był niepokojący. Do tego w sylwetce kapelana było coś z przebitej piłki, nie emanował wyrozumieniem czy choćby poufałością, jak tego po nim oczekiwał. Jego głowy nie było widać, tak nisko była pochylona. Mogło mu być po prostu niewygodnie, ale dziwne skrępowanie jego niedźwiedziowatej sylwetki wydawało się świadczyć o czymś innym. „On chce uciec” – zrozumiał w tej chwili ojciec.
Potrwało to jeszcze kilka minut. Wreszcie ksiądz podniósł się powoli, popatrzyli sobie z chłopcem w oczy na pożegnanie, jakby coś sobie przekazywali, jakieś niewyrażalne słowami postscriptum do ich rozmowy. Przechodząc obok ojca, kapelan nawet się nie zatrzymał. Rzucił mu tylko, nie patrząc w jego stronę, i tak cicho, jakby sam przed sobą nie chciał się przyznać do tych słów: „Proszę się zgodzić”.
* * *
Siedem dni, siedem nocy. Dziesiątki snów – ile to sezonów, ile tomów tej opowieści? Teraz, kiedy Janek wrócił do tamtej rozmowy, próbuje najmniej przekonującego z uników, zaczyna przewracać kartki swojego notatnika. „Czy miał czas pomyśleć”. Czy ciało, na którym wypalono rozgrzanym żelazem znamię, zechciało zwrócić uwagę na miejsce, z którego rozchodził się ból? Czy zgwałcona kobieta miała okazję poczuć wstręt do siebie i tych, którzy ją skrzywdzili?
Już nie udaje. Naprawdę wciągnął się w przeglądanie notatek z całego tygodnia. Sceny bez sensu, słowa nieodsyłające do żadnego obrazu w jego głowie – wyciekły, uschnęły na jawie. Nie szuka po stałych lądach, niczego tam nie znajdzie. Ale mosty, przęsła, przecinki między wizjami. Muzyk, kiedy patrzy na nuty słyszy dźwięki. Matematyk śledzący niezrozumiałe ciągi liczb i znaków, odczuwa wibracje niedostępnej zmysłom harmonii. Kojące mrowienie porządku. Hieroglify niedostępnych sensów, języki innych światów. Ten tu, zapisany w notatniku, okazuje się niemy. Nieprzetłumaczalny.
To, co czuł do syna, nie było ambicją. Nie chciał, żeby przeżył życie zamiast niego. To nie tak. Łączyło ich coś więcej niż jego niezaspokojenie – byli spojeni głodem. Niczego nie musiał mu narzucać, to pulsujące pragnienie było wspólne im obu. Poczuł je, kiedy wziął go pierwszy raz na ręce. Doznał wówczas ulgi porównywalnej chyba tylko z tą, gdy po pierwszych, wypełnionych dręczącą ciszą i przerażonymi gestami pielęgniarek minutach Janek zaczerpnął wreszcie powietrza w płuca i zaczął krzyczeć. Ojciec rozerwał szybkim gestem koszulę i przytulił do siebie drżące ciałko. Łączyło ich coś więcej niż krew i geny. Mieli w sobie wspólną pamięć. Tęsknotę, która w ojcu powoli dogasała, gdy w chłopcu właśnie budziła się do życia. To ona – poza pragnieniem bycia dorosłym i poważnym – kazała im obu sięgać po leżące teraz na szpitalnym stoliku książki. I robić wiele innych rzeczy. Tęsknota, której nie da się zaspokoić ani wypowiedzieć, można ją w sobie tylko podsycać. To dlatego się przestraszył, gdy zobaczył, że Janek grzebie w tamtym miejscu regału. Przestraszył i uspokoił równocześnie – jakby jego syn wyruszał właśnie w niebezpieczną podróż, bez odbycia której nie stałby się nigdy do końca mężczyzną. Pół roku później postawiono diagnozę.
Położył swój notatnik obok książek syna. Wyszedł na korytarz. Za trzy godziny go zabiorą. Ma jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć. Przypomniały mu się egzaminy na studiach. Ten sam ból kolan, ta sama ucieczka od miejsca i ludzi kojarzących się z czekającą go próbą. Włożył słuchawki do uszu, wyjął po minucie. Dźwięki płynące ze świata drażniły go, ale muzyka bynajmniej nie uspokajała. Wszystko, co stawiało przed jego umysłem, wyzwanie odszyfrowania znaczenia – najprostsza harmonia, dobiegający zza zakrętu strzęp rozmowy – było torturą dla mózgu. Tak jak on musiałoby się czuć zwierzę, które jakiś psychopata ubzdurał sobie nauczyć czytać. Usiadł na mokrej ławce. Ścisnął skronie dłońmi. Mimo panującego chłodu albo dzięki uwolnieniu się od drażniącego, szpitalnego zapachu, przysnął. Sen bez snów, pierwszy od dawna.
Obudził się przerażony – jeszcze jeden ślad pamięciowy z innej epoki – nie zdąży na autobus, zaspał na egzamin, spóźni się na randkę. Nie zobaczy syna.
Wyrwał telefon z kieszeni tak gwałtownie, że ten wypadł mu z ręki. Za pajęczyną popękanego ekranu dostrzegł godzinę. Nie ma już czasu myśleć, wystarczy tylko, żeby go zobaczyć. Trzeba się spieszyć.
Jan Maciejewski: Wielki błękit
Pokora Dziewicy miała większy rozmach niż tysiąc projektów „Manhattan”. I tyleż razy większą energią dysponuje; energią, która przyciąga i tworzy – wznosi budynki i dusze, zamiast jedne i drugie zrównywać z ziemią.
Dlaczego próbował wychować go na katolika, mimo że sam od dawna nie wierzył? Dla przeczucia, które kazało mu to zrobić, odnalazł właściwą metaforę dopiero teraz. Był w posiadaniu sejfu, którego nie potrafił otworzyć. Zapomniał kodu, zgubił klucz. Dla niego był tylko pojemnikiem, ciężkim i nieporęcznym, coraz bardziej wstydliwym. Ale może jego dziecku uda się dostać do środka? Coś przecież musi tam być, ludzie nie przekazują sobie przez tak długi czas pustego sejfu. Zamknięty – owszem. Ale nie pusty. Czy teraz żałował?
Wpadł do sali, kiedy pielęgniarka podawała pierwszą dawkę znieczulenia. Tak, jeszcze słyszy, można do niego mówić. Jeśli tylko się wie, co powiedzieć. Jeśli wszystko nie zostało jeszcze wypowiedziane. Czas ucieka. Błogość, sen bez snów, wsiąka w ciało chłopca kropla po kropli. Patrzy mu w oczy, jego powieki powoli opadają, ale nie przestają drżeć. Chce jeszcze popatrzeć na ojca. Teraz ten kiwa głową. Pierwszy raz delikatnie, kolejne już pewniej – jakby bał się, że chłopiec nie dojrzy; jakby ten gest mógł mu umknąć. Syn zamknął oczy. Ojciec spuścił głowę.
* * *
Dobiega piąta godzina operacji. Ojciec – ma na imię Tomasz, po wszystkim możemy to już zdradzić – śpi głęboko. Jest w tym miejscu, z którego nie wyłowi żadnych obrazów ani znaków. Nie dopisze zakończenia śnionej od tygodnia opowieści. Zaczął właśnie ostatni jej rozdział, skończy dopiero wtedy, kiedy chirurg delikatnie potrząśnie jego ramieniem. Wszystko jest starannie obliczone. Każda rzecz ma swoją cenę i czas; po jednej i po drugiej stronie snu.