Luksusowy statek wycieczkowy. Na pokładzie bardzo bogaci ludzie. Od rosyjskiego oligarchy z żoną i kochanką czy brytyjskich handlarzy bronią zaczynając, na sławach modelingu kończąc. Jest też zapijaczony kapitan statku, lubujący się w cytowaniu Marksa. I załoga, gotowa spełnić każdą zachciankę pasażerów, uczona, że nie istnieje słowo „nie”. W czasie sztormu statek tonie i nie jest to „elegancka” katastrofa. Próbujących się ratować pasażerów dopada choroba morska, pokład zalewa obrzydliwa fala wymiocin i fekaliów. A Ostlund przedłuża te sceny, delektując się nimi przez 15 minut.
Garstka osób, która przeżywa sztorm, ląduje na wyspie, jak się wydaje, bezludnej. Tam całkowicie zmienia się społeczna hierarchia. Liczy się nie kasa, lecz umiejętność radzenia sobie w trudnych warunkach, rozpalenia ogniska, zdobywania jedzenia. Okazuje się, że tylko sprzątaczka ze statku potrafi dać sobie z tym radę. I wykorzysta to, podporządkowując sobie grupę niedawnych gości.
„W trójkącie” to satyra społeczna. Ostlund powołuje się na Luisa Buñuela, którego uwielbia, i rzeczywiście w czasie projekcji można pomyśleć o „Aniele zagłady”. Tylko że Szwed szyje swoją opowieść bardzo grubymi nićmi. Jego film nie ma w sobie finezji. Krytyka jest łopatologiczna, mało wyszukana. Diagnoza stanu współczesnych, zachodnich społeczeństw dość prymitywna.
Społeczna satyra to niejako znak firmowy Rubena Ostlunda. Już w nakręconej w 2011 roku „Grze” zaproponował studium przemocy w stylu Michaela Hanekego, opatrzone mocnym społecznym komentarzem. W „Turyście” zaserwował widzom wiwisekcję małżeństwa, opowieść o degradacji tradycyjnych wzorców mężczyzny i kobiety, o pokoleniu, które nie przywykło do brania na siebie odpowiedzialności za innych. W „The Square” dalej obserwował meandry współczesnej moralności. Portretował świat, który pielęgnuje poczucie samozadowolenia. Ale pokazał też jego hipokryzję. Bo niewiele potrzeba, żeby w tym monolicie idealnego, zdawałoby się, społeczeństwa pojawiła się rysa. Szwed przyjrzał się kondycji zamożnej zachodniej elity, która odcina się od pozostałych warstw, zamykając we własnym sosie. Codzienne życie zderzył ze sztuką, kulturę z najbardziej prymitywnymi odruchami.
„The Square” miał w sobie jeszcze pewne wyrafinowanie, za to „W trójkącie” Ostlund wali widza łopatą po głowie, nie usiłuje nawet udawać, że może istnieć jakiekolwiek drugie dno. Walka o przeżycie, miłość, zazdrość, seks, tęsknota – wszystko tu podąża za oklepanymi schematami. To prawda, w wywiadach reżyser potrafi bardzo ciekawie mówić o chorobach współczesnych społeczeństw. Ale tym razem na ekranie usiłował chyba być zbyt przekonujący. W dwuipółgodzinnym filmie mnoży sytuacje, które ani na chwilę nie wyrywają widza z utartych ścieżek myślenia. Nie uwalniają się ze schematów nawet młodzi kochankowie, tak samo odarci z idealizmu, jak starzy wyjadacze. Krytyka kapitalizmu nie ma tu żadnych granic.