Żadnych nacisków nie było?
Z zupełnie innej strony. Faktycznie, poddawano mnie potwornej presji, nie zawsze artystycznej, ale nie chodziło o politykę. Tworzono atmosferę zagrożenia. Wielokrotnie różni dziwni ludzie ostrzegali mnie, bym na siebie uważał.
Przewrażliwieni sympatycy?
Raczej nie, były momenty bardzo nieprzyjemne. Regularnie dzwoniono do mnie przez domofon po nocy do mieszkania. Kiedy się zorientowałem, o co chodzi, i nie odbierałem, to ci ludzie dzwonili do sąsiadów z prośbą, by poszli sprawdzić, czy mnie nie ma w domu.
Mało przyjemne.
Nieustannie miałem też głuche telefony lub jakieś niejasne ostrzeżenia. Dostawałem bardzo dziwne esemesy, ale nie wiem, czy warto o tym mówić...
Co to znaczy dziwne?
Na przykład, że sprzyjająca mi osoba kolejny raz stawia mi tarota i zawsze wychodzi jej karta śmierci. No i ona mnie pyta, co ma w tej sytuacji zrobić. Wie pan, jedno takie wydarzenie, drugie, to można jeszcze machnąć ręką, ale cała seria...
Nie zgłaszał pan tego na policję?
Ale czego, przecież nikt mi nie groził, tylko przestrzegał. Choć były też zdarzenia poważniejsze i jedno pokazałem w filmie. Chodzi o scenę, gdy do głównej bohaterki przychodzi tajemniczy, dobrze poinformowany pan z ostrzeżeniem...
Świetna rola Andrzeja Mastalerza. To się panu naprawdę przydarzyło?
Było tak, jak pokazałem w filmie: dzwoni ktoś domofonem i nalega, by z nim porozmawiać. Niechętnie schodzę, idziemy do baru, który jest czynny do późna, bo nie chcę takich wizyt w domu. Pierwsze, o co prosi pan, to żebym zostawił swój telefon, potem siadamy i on mi układa taką litanię, komu związanemu ze śledztwem smoleńskim co się przydarzyło: ten umarł, tego zabili, tamten popełnił tajemnicze samobójstwo. A na koniec mówi wyraźnie, bym uważał na siebie.
Scena wygląda na czysto filmową.
A jest wiernie oddanym zapisem tego, co mi się przydarzyło.
Faktem jest, że wokół „Smoleńska" stworzono atmosferę histerii. Szczerze mówiąc, dziwię się, że ktokolwiek w nim zagrał.
Ale przecież tu w ogóle nie chodziło o film, tu chodziło o Smoleńsk właśnie, o potężną niechęć do jakiegokolwiek zajmowania się tym tematem! Paradoksalnie film był powodem drugorzędnym, akurat na niego i na mnie trafiło, ale powtórzę: wyczuwałem presję, by nie wspominać o Smoleńsku, i tyle. To na swój sposób było nawet pomocne. Bardzo mnie motywowali nie tylko ci, którzy pomagali, którzy przez cały ten czas regularnie przysyłali pieniądze na film. Im jestem niezmiernie wdzięczny, brak mi słów, by im dziękować. Ale też wielu ludzi naprawdę angażowało się, by ten film nie powstał. I na swój sposób do tych radykalnych przeciwników „Smoleńska" odczuwam jakiś podziw.
Podziw?
Bo ja bym się nigdy nie przyznał, nawet przed samym sobą, że targają mną aż takie emocje. Z czymś się nie zgadzam, ale to nie znaczy, że to ma nie być powiedziane, prawda? A tu właśnie nie, filmu ma nie być. Imano się wszystkich sposobów, by skompromitować film, którego nie miano szansy poznać.
Znaliśmy pańskie wypowiedzi. Każdy mógł przewidzieć, w którą stronę to pójdzie.
Nie mógł, bo próby skompromitowania filmu zaczęły się, zanim skończono pisać scenariusz. Długo żyję i bardzo długo pracuję w kinematografii, ale pierwszy raz spotkałem się z czymś takim jak wyrywanie scenariusza i próby wyśmiewania go przez „Wyborczą". Wie pan, scenariusz to zawsze była rzecz święta, to coś, czego widz miał nie znać. Przypominam pański żart, że przed wojną chłopcy stali przed kinem...
...i mówili, kto zabił, jeśli nie dostali złotówki.
Tę filmową świętość, jaką jest scenariusz, zdeptano od razu.
W tej atmosferze odmówiło panu wielu aktorów.
To prawda, odmawiano mi zresztą bez względu na to, czy propozycję składałem czy nie... (śmiech) Czasem to było nawet zabawne, jak aktorzy na wyrywki zapewniali w wywiadach, że nie zagrają w „Smoleńsku", chociaż nikt im tego nie proponował.
Nie zawsze było tak zabawnie.
Najbardziej dotknęło mnie zachowanie Mariana Opani, któremu chciałem zaproponować rolę Lecha Kaczyńskiego, ale on mnie uprzedził i zadeklarował w gazecie, że u mnie nie zagra. To było przykre.
Byliście przyjaciółmi?
Łączy nas przyjaźń z czasów mojego debiutu kinowego, „Palca Bożego", w którym Opania zagrał główną rolę. On oczywiście wcześniej grał, ale to była jego pierwsza tak duża, wybitna zresztą, rola. Wydawało mi się, że „Smoleńsk" jest dobrą okazją do pewnego zamknięcia tej współpracy.
Chciał pan klamry? Główna rola Opani w debiucie, główna w pożegnaniu?
To świetny aktor, przyjaciel i wydawało mi się to naturalne. Niestety, niechęć do tej tematyki, do „Smoleńska", okazała się silniejsza niż przyjaźń.
Często się pan spotykał z takimi reakcjami?
Często, ale na szczęście wielu mi nie odmówiło. I staraliśmy się też, by te propozycje obsadowe były trochę przeciw warunkom, czyli przeciw wizerunkowi.
Dlatego Jerzy Zelnik gra wyjątkowo ponurego dygnitarza?
A Redbad Klijnstra złowrogiego redaktora w telewizji.
To były cztery lata pracy.
Pomysł pojawił się pięć lat temu, cztery lata temu ruszyła Fundacja Smoleńsk 2010.
Ile kosztował film?
Trwają ostatnie prace, więc nie wiadomo, w jakiej kwocie to się zamknie, ale ja i tak się tym nie zajmuję. To producent odpowiada za finanse i organizację, ja za sprawy artystyczne.
I nic pan nie wie?
Pierwsze założenia były takie, że nakręcimy film za 10 mln zł, ale trzeba było obciąć kosztorys.
W końcu przerwaliście nawet zdjęcia.
Były momenty, że nachodziło mnie zwątpienie. Nie było pieniędzy i na ponad rok przerwaliśmy pracę nad filmem. Potem mieliśmy jeszcze kłopot z nakręceniem scen pod Pałacem Prezydenckim, bo przez długi czas Kancelaria Prezydenta, jeszcze za kadencji Bronisława Komorowskiego, nie zgadzała się na to.
Nie dostaliście dofinansowania z PISF.
Ani grosza.
Inne publiczne pieniądze?
Żadnych. Nie dofinansowała nas telewizja ani żadna publiczna instytucja. Film powstał wyłącznie z prywatnych pieniędzy.
Czyich?
Podkreślam, że nie znam szczegółów, ale wiem, że zaangażował się w to finansowo nasz dystrybutor Kino Świat, wszedł w to również Lucjan Siwczyk...
...udziałowiec TV Republika.
Ale przede wszystkim właściciel dużej firmy oświetleniowej, która pracuje głównie dla TVN.
Teraz, jak przyszła „dobra zmiana", chętnych do sypnięcia groszem było pewnie sporo? Ministerstwo, spółki Skarbu Państwa...
Nic z tych rzeczy, nic mi o tym nie wiadomo. Wiem za to, że pytany przez red. Monikę Olejnik o nasz film wicepremier Piotr Gliński powiedział, że co prawda go nie widział, ale od osoby, której ufa, słyszał, że nie jest dobry.
Przykre?
Przyzwyczaiłem się. Nie oglądał, ale wie, że słabe... To w sumie typowe.
Dotychczas Antoni Krauze był polskim Greengrassem, który robi filmy w konwencji paradokumentu...
Bardzo mi to porównanie pochlebia. Greengrass to świetny reżyser.
...był Greengrassem, a teraz chce zostać polskim Michaelem Moorem, który stawia tezę i robi o niej film.
Nie, ja w filmie uciekam od jednoznacznej puenty. Chcę tylko pokazać, co udowodniono, co wiemy o katastrofie.
To ostatni film?
Zdecydowanie! Może gdyby udało się go zrobić w rok, dwa lata, to po jakimś czasie dałbym się skusić, ale nie w tej sytuacji.
Ależ się pan zarzeka...
Zabierając się do „Smoleńska", nie wiedziałem, w co się pakuję, jakie będą tego koszty.
Znał pan przecież środowisko filmowe. „Antek zwariował i robi »Smoleńsk«" – sam słyszałem...
Ależ oczywiście, znam środowisko. I wie pan co? Cały czas myślę, że potraktowano mnie łagodnie, naprawdę mogło być znacznie gorzej. Nie czuję się więc ofiarą środowiska, ale na pewno nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
Przemawia przez pana gorycz.
Ani trochę. Nawet z zaciekawieniem obejrzałem galę przyznania Orłów, w końcu to mnie interesuje, ale zdałem sobie sprawę, że nic już mnie z tymi ludźmi nie łączy. Mówię to bez satysfakcji.
W końcu spędził pan wśród nich całe życie.
I teraz widzę, jak uważają za stosowne śmiać się z żartów w rodzaju „a tu polew". Nie sądzę, by ich to naprawdę bawiło, mam o nich nieco lepsze zdanie, ale widocznie uznają, że należy się z tego demonstracyjnie śmiać, że to należy do dobrego tonu.
To przez politykę?
Skądże, to już dawno wyszło poza politykę. Po prostu cała ta historia wyzwoliła w ludziach pokłady jakichś emocji, których wolałbym nie znać. I to eksplodowało dużo wcześniej, w październiku 2010 roku, kiedy Ryszard Cyba zamordował działacza PiS.
Moim zdaniem wcześniej, pod krzyżem.
Tak, prowokacje wobec ludzi modlących się pod Pałacem Prezydenckim były czymś obrzydliwym.
Jest cała grupa Polaków między – w filmie pada to określenie – „sektą smoleńską" a „sektą pancernej brzozy".
I bardzo na to liczę, że dotrę ze swym filmem także do nich, do tych pomiędzy.
Nie, ich pan odstraszy takimi wywiadami.
Panie Robercie, liczę na to, że pójdą zobaczyć, czy stary Krauze zwariował... (śmiech) Niech więc pójdą do kina, by sobie ze mnie zakpić, zniszczyć mnie drwiną, proszę bardzo. A może zasieję w nich jakieś wątpliwości?
Niech pan da spokój...
Ale dlaczego? Każda motywacja, by pójść do kina, jest dobra. Możecie dać tytuł: „Tak, wierzę w zamach".
Ale ja ten film widziałem, to nie jest tępa agitka, więc po co te prowokacje?
Sam pan napisał, że recenzje mojego filmu są dawno gotowe, co przeczytałem z rozbawieniem. Tak oczywiście jest, wszystkie role zostały rozdane, recenzje są gotowe bez względu na to, co tak naprawdę jest w filmie.
Przeczyta pan, że film jest „dziełem pisowskiej propagandy", „wytworem chorej wyobraźni i spiskowych teorii".
(śmiech) Podchodzę do tego ze spokojem, bo ja doskonale wiem, że film nie jest dziełem propagandowym, i tyle. Każdy będzie mógł pójść do kina i sprawdzić, czy tak jest w istocie.
Pan chce tym filmem postawić kropkę nad i, mówiąc: „Tak, był wybuch, tak, był zamach"?
Film nie jest od tego, by cokolwiek rozstrzygać.
Mówi pan, że w Smoleńsku doszło do zamachu, ale jednocześnie chce zrobić film dla tych, którzy w zamach nie wierzą. To nonsens.
Bo ja nie zrobiłem filmu o zamachu! „Smoleńsk" nie rekonstruuje żadnej z wersji zamachu, tylko pokazuje to, co skądinąd sami wiemy: jak rodziła się manipulacja. Od pierwszej minuty po katastrofie, od wersji o czterech podejściach, potem dwóch, od rozmaitych wrzutek o pijanym generale, naciskach na pilotów. Do zrobienia filmu o manipulacji moja wiara czy niewiara w zamach nie jest potrzebna!
Krauze zwariował, ale film jest o czym innym?
Tak, Antoni Krauze zwariował prywatnie, ale reżyser Krauze zrobił zupełnie inny film. I wielu się zdziwi.
—rozmawiał Robert Mazurek
Antoni Krauze jest reżyserem i scenarzystą, autorem m.in. filmów „Monidło" (1969), „Palec Boży" (1972), „Prognoza pogody" (1982), „Akwarium" (1985, według słynnej powieści Wiktora Suworowa), „Czarny czwartek" (2010)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95