Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – otrzymali towary zamówione często przed kilkoma miesiącami. Od produktów spożywczych, przez materiały do budowy domu, po skutery śnieżne i samochody. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Oni będą musieli poczekać do września lub października.
W czasie wizyty w innej wiosce spotkaliśmy kolejny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan Cédric Goyette, zdumiony widokiem jachtu żaglowego, zaprosił nas na kawę i zwiedzanie jednostki. Mogliśmy zobaczyć, jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet on nie ma dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw.
Najgłośniejszy krzyk
Rankin Inlet to jedna z większych osad – liczy prawie 2500 mieszkańców. Przypomina bardziej niewielkie miasteczko niż inuicką osadę. Jest sklep z pamiątkami, restauracja, suweniry w hotelu i jedyny w regionie sklep z alkoholem. Ze względu na problemy społeczne wynikające z uzależnienia od alkoholu, na które Inuici są szczególnie podatni, Nunavut to „dry land”. Sprzedaż i przekazywanie alkoholu są tu zakazane, a jego obrót ograniczony do systemu zamówień i pozwoleń oraz specjalnych sklepów zabezpieczonych bardziej niż stoiska z bronią w lokalnych marketach.
W Rankin często pojawiają się białe niedźwiedzie. Ostatni widziany był w centrum wioski zaledwie kilka tygodni przed naszym przybyciem. Jak opowiadają mieszkańcy, jedna z Inuitek poszła do lokalnego Quickstopu po poranną kawę. Kiedy wyszła na zewnątrz z kubkiem gorącego napoju, stanęła oko w oko z niedźwiedziem. – Nigdy w życiu tak nie krzyczałam – wspomina. Krzyk usłyszał kierowca jadącego w pobliżu pikapa. Zareagował bardzo szybko – wjechał pomiędzy zwierzę a kobietę i wpuścił ją do środka. Następnie powiadomił o sytuacji oficera odpowiednich służb i odeskortował niedźwiedzia, klaksonem ostrzegając innych mieszkańców o niebezpieczeństwie.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia przy takich spotkaniach. Dużo słyszymy o poważnych obrażeniach zadanych przez niedźwiedzie tym, którym udało się takie spotkanie przeżyć.
Wyruszamy na spacer – jemy pierwsze od tygodni hamburgery i robimy pamiątkowe zdjęcia przy Inukshuku – kamiennej rzeźbie symbolu człowieka północy. Oglądamy pamiątki. Marysia z naszej załogi spóźnia się na powrotny ponton, widzimy, jak biegnie w kaloszach, za nią jedzie samochód. W środku Inuitka. – Słyszałam, że przypłynęliście z tak daleka, więc upiekłam wam domowe ciasto – mówi.
Mięso z ziemi
Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także poczucie odpowiedzialności za całą społeczność. Słyszymy, że jeśli do sklepu dostarczonych zostanie 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jedną, żeby zostało dla innych.
Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomiczne ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów kanadyjskich (ok. 145 zł)? Ceny zależą od dostaw. Opowiadano nam, że bywały lata, kiedy galon mleka, czyli niespełna 3,8 litra, w sklepie kosztował 20 dolarów (ok. 72 zł). Pracownicy pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy muszą polować, żeby przeżyć, i swoją dietę opierają właśnie na tym, co upolują.
Na szczęście okoliczne tereny obfitują w zwierzynę oraz oczywiście ryby. Prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo do polowania na białuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowania na foki, ale już do niedźwiedzi czy białuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby.
Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną liczbę pozwoleń na polowania rocznie. Zwykle jedna osada dostaje je w ciągu roku. Inuici nie polują na samice w okresie rozrodczym ani wtedy, gdy wychowują młode, nie strzelają też do osobników najmłodszych. Po polowaniu nic się nie marnuje. Złowione wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi makdak – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy okraja nożem swój kawałek i długo żuje. Specyficznym smakołykiem jest też mięso fermentowane – na długi czas zakopywane w ziemi, specjał pochodzący z czasów, kiedy był to jedyny sposób konserwacji mięsa w ciepłych miesiącach.
Nie wszystkie rodziny są wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania gotówką. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie, często nie starcza do następnej wypłaty.
Dziecko dla bezdzietnej
Do Whale Cove wpływamy wczesnym rankiem. Pogoda ma się psuć, więc poza rzuceniem kotwicy kajakiem wywozimy na brzeg cumę jako dodatkowe zabezpieczenie. Na brzegu czekają już dwa quady, w tym ten, na którym przyjechała dyrektorka miejscowej szkoły witająca nas w osadzie. To od niej dowiadujemy się, że mieszka tu polska misjonarka.
Przyjęcie jest tak ciepłe, że w wiosce zostajemy dużo dłużej, niż planowaliśmy. Magda zaprasza nas do domu i częstuje lokalnym przysmakiem – tłuszczem i skórą z białuchy, które z sosem sojowym przypominają w smaku sashimi z ryby maślanej. Część załogi będzie miała okazję spróbować jej bardziej „hardcorowej” wersji; zaproszeni do inuickiego domu zostaną poczęstowani wspomnianym już makdakiem.
Magda żyje na północy od kilku lat. Dobrze poznała Inuitów. – Żenią się późno, około 50. roku życia, kiedy już są pewni, że chcą ze sobą być – śmieje się misjonarka. Dzieci rodzą za to wcześnie, w niektórych wioskach matkami zostają już kilkunastoletnie dziewczynki. – Dawniej od obecności dzieci zależało przeżycie, stąd źle widziane jest, kiedy kobieta ich nie ma. Jeśli nie może mieć dziecka, ktoś z rodziny oddaje jej jedno ze swoich do adopcji. W niektórych rodzinach podtrzymuje się tradycję oddawania pierwszego dziecka do adopcji rodzicom matki – opowiada Magda.
My odwiedzamy lokalnych mieszkańców, a oni nas. Ponton przywozi z brzegu całe wycieczki dzieci i rodziców. Odwiedza nas Dan, mieszkający od kilku lat w wiosce Kanadyjczyk, miłośnik budowy mebli i produkcji soli. Przywozi nam słoiczek wyprodukowanej własnymi rękami soli morskiej. Ogląda naszą odsalarkę, rozważając możliwość jej zastosowania do własnych potrzeb, w końcu to właśnie solanka jest odpadem ubocznym produkcji słodkiej wody.
W czasie wieczornego spaceru spotykamy Natassę, Greczynkę, która przed kilkoma tygodniami przyjechała z mężem z Saskatchewan, żeby przejąć zarządzanie tutejszym hotelem. – O, Boże, naprawdę jesteście Europejczykami? – wykrzykuje i ściska nas z całych sił. Opowiadamy, że jest tu jeszcze jedna Europejka i prowadzimy ją do Magdy. Okazuje się, że panie słyszały o sobie, ale jeszcze się nie znają. – Robię porządek w hotelu – opowiada Natassa – wyobraźcie sobie, że w składziku znalazłam 51 końcówek do mopa. Gdybym chciała zmieniać je co tydzień, potrzebowałabym roku, żeby je zużyć! I dziesiątki czepków na włosy! I kartony rękawiczek. I nigdy nie używane urządzenie do czyszczenia parowego. Z takim wyposażeniem to powinno być najczystsze miejsce na świecie. A nie było! Ale już jest – śmieje się.
Dokonał niemożliwego
Po powrocie na łódkę spotyka nas niespodzianka. To harpun przywieziony przez lokalnych łowców dla kapitana. – To najwyższy dowód uznania – mówi Magda. – To dar dla ludzi, którzy w oczach mieszkańców dokonali czegoś niemożliwego, pokonali trudny nieznany żywioł – dodaje.
Dla większości Inuitów „Inatiz” jest pierwszym jachtem, który widzieli w życiu. W Kimmirut jacht widziano w 2016 r. W Salliq pamiętają jeden sprzed kilkunastu lat. Wszedł na mieliznę i trzeba go było ściągać łodziami. Irvin Zavadski, kapitan portu w Churchill pracujący tu nieprzerwanie od 1978 r., pokazuje nam zdjęcia czterech jednostek żaglowych, wspomina, że może były u nich jeszcze ze dwie, których nie uwidocznił na zdjęciach, a nazwy zatarły się w pamięci. Oznacza to, że tylko siedem jachtów, wliczając nasz, odwiedziło jedyny prawdziwy port nad Zatoką Hudsona w ciągu ponad 40 lat. Tym większe zdziwienie wzbudza fakt, że przypłynęliśmy tu z Polski. Przecież to aż za oceanem. Inuici z szacunkiem kiwają głowami, kiedy mówimy im, że „Inatiz” z domu wypłynął w połowie maja i przepłynęliśmy na nim łącznie już ponad 7000 mil.
Dlaczego ludzie żyją w tak trudnych warunkach? – Zadałam kiedyś to pytanie – odpowiedziała Magda. – Inuitka zaprowadziła mnie na szczyt wzniesienia i pokazała widok. Więcej nie pytałam.