Polska sensacja w osadach Nunavutu

Żyjąc w takim miejscu, musisz nauczyć się odpuszczać. Jeśli nie lubisz swoich sąsiadów, musisz ich polubić, nie będziesz mieć innych.

Publikacja: 16.09.2022 10:00

Polska sensacja w osadach Nunavutu

Foto: materiały prasowe

Jest pięknie. Otaczają nas kry lodowe. Nasz pomarańczowy jacht „Inatiz” płynie w pełnym słońcu. Po czterech dniach żeglugi z Grenlandii dotarliśmy do fiordu mającego doprowadzić nas do Iqaluit – stolicy Nunavutu, arktycznego terytorium Kanady.

Niestety, prognozy są bezlitosne. Pogoda ma się gwałtownie pogorszyć. Nawet jeśli uda nam się przebić przez kry lodowe i dotrzemy do Iqaluit, to rozfalowany pak lodowy długo nas z niego nie wypuści. Rozsądek wygrywa z chęcią odwiedzenia miasta. 

Kapitan naszego jachtu Maciej Sodkiewicz zauważa na wpół zjedzone truchło na krze lodowej. Posiłek nie jest dokończony, więc z pewnością gdzieś w pobliżu krąży niedźwiedź. Zmniejszamy obroty silnika – suniemy cichutko po wodzie. Jest. Samica z dwójką młodych buszuje między krami. Wyciągamy aparaty i szykujemy drona, żeby nie niepokoić zwierząt, podpływając zbyt blisko.

Czytaj więcej

Gucza. Fałszywe nuty serbskich trąbek

Długa zima i zimna wojna

Nie spuszczając oczu z sondy, wpływamy w pobliże osady Kimmiruit, pierwszej, jaką odwiedzamy, położonej w cieśninie prowadzącej do zatoki Hudsona. Podejście jest kręte, płytkie i skaliste. Aktualnych map nautycznych okolicy właściwie nie ma. Mieszkańcy poruszają się motorówkami i łodziami o małym zanurzeniu, statki z zaopatrzeniem zatrzymują się na odległym kotwicowisku, wysyłając na brzeg barki o mniejszym zanurzeniu. Ostatnią łódź żaglową, jak dowiemy się później, widziano tu w 2016. Stanowimy więc niemałą sensację. Ani w tej, ani w kolejnych wioskach nie ma infrastruktury dla łodzi większych niż motorówki. Rzucamy więc kotwicę, dmuchamy ponton i płyniemy na ląd.

Nunavut to największe (2,04 mln km kwadratowych) terytorium Kanady, zajmuje ponad jedną piątą obszaru całego kraju. Jest przy tym najsłabiej zaludnione i najmniej dostępne, m.in. z powodu skrajnie trudnych warunków klimatycznych i długiej arktycznej zimy. W 25 rozrzuconych po terytorium osadach mieszka niecałe 37 tys. osób, z czego ponad 7 tys. w stolicy terytorium – Iqaluit. Ponad 80 proc. mieszkańców stanowi rdzenna ludność tych terenów – Inuici.

Niezależne, zarządzane przez innuicki rząd terytorium zostało ustanowione późno, dopiero w 1999 r. Nunavutu nie ominęły przymusowa asymilacja czy relokacja. W latach 50. XX w., w okresie zimnej wojny, dla podkreślenia obecności Kanady w wysokich rejonach arktycznych, grupę Inuitów z północnego Quebecu władze przeniosły do obecnie najbardziej na północ wysuniętych osad – Resolute i Grise Fiord. Znaczna część przesiedlonych nie przeżyła. Zabiły ich głód i skrajnie trudne warunki środowiskowe. Resolute do tej pory pozostaje najmniej liczną osadą terytorium – zamieszkuje ją zaledwie 180 osób.

Samolotem na poród

Kimmiruit też jest niewielkie. Ma zaledwie 400 mieszkańców, z których 140 to dzieci. Te są ciekawskie, sensację budzi zwłaszcza nasz dwumetrowego wzrostu kapitan – Maciek Sodkiewicz. Sytuacja powtórzy się we wszystkich osadach, które odwiedzimy, dzieci będą nas witać, odprowadzać, a często też pośredniczyć między nami a bardziej powściągliwymi dorosłymi mieszkańcami.

To typowa inuicka osada. Pyliste drogi, uśmiechnięci, machający nam ludzie na quadach. Wszyscy tu z nich korzystają – od dzieci po staruszki. Ulice otaczają drewniane, obłożone sidingiem budynki, często stojące na palach izolujących je od przemarzniętego w zimie podłoża. Temperatury sięgają wtedy minus 50 stopni.

Zamknięta kaplica, zamknięte biuro informacji dla turystów, pozostałości budynków dawniej używanych przez handlową korporację Kompania Zatoki Hudsona i dwa sklepy prowadzone przez kompanie aktualnie operujące w kanadyjskiej Arktyce: Northern z niewielką pocztą i Co-op połączony z niewielkim hotelem. W tym ostatnim spotykamy Jeana Pierra Gouleta, menedżera zarządzającego sklepem, hotelem, systemem dostarczania wody, paliwa i odbioru nieczystości, a także częścią infrastruktury tutejszego lotniska. JP – jak nazywają go rdzenni mieszkańcy – proponuje nam kawę oraz wycieczkę. Wskakujemy w pikapa i jedziemy na objazd terenu wokół wioski. JP pokazuje nam szkołę, nowo wybudowany obiekt sportowy, cmentarz, lotnisko, jeziorko, z którego pobierana jest woda pitna, generatory prądu i ogromne, uzupełniane raz w roku zbiorniki paliwa. W ciągu roku wioska zużywa setki tysięcy litrów – głównie w czasie długiej zimy. Okazuje się, że krążące między domami cysterny, które tak zaciekawiły nas rano, to lokalny system codziennego dowozu wody, paliwa i odbioru nieczystości.

W osadzie nie ma szpitala, tylko punkt medyczny, w którym przyjmuje wykwalifikowana pielęgniarka. Jedyny większy szpital w Nunavut mieści się w stolicy – Iqaluit. Pytamy o porody – wszystkie kobiety miesiąc przed rozwiązaniem transportowane są drogą lotniczą do Iqaluit.

A co z pogrzebami? Jeśli ktoś umrze w szpitalu, zwłoki, również drogą lotniczą, przywożone są z powrotem do wioski. Pochówki odbywają się w lecie, tylko wtedy ziemia odmarza na tyle, że można wykopać płytki grób. – Jeśli ktoś ma pecha i umrze w zimie, to czeka w naszej kostnicy – tłumaczy JP, pokazując nam czerwony metalowy kontener stojący w pewnym oddaleniu od osady.

Czytaj więcej

Andrzej Bieńkowski. Trzymałem węża w garści

Drogi, których nie ma

A teraz zabiorę was na wycieczkę drogą donikąd – śmieje się JP. Kamienne, poprzecinane wodą krajobrazy zapierają dech w piersiach, a droga rzeczywiście wkrótce się kończy. Spośród 25 osad Nunavutu, 21-kilometrową drogą połączone są Arctic Bay i Nanisivik, właściwie nawet nie osada, lecz kilka domostw, które wyrosły przy pobliskiej kopalni cynku i ołowiu. Istnieje jeszcze krótka, pięciokilometrowa droga łącząca stolicę z jej oddaloną częścią Apex i zimowa droga łącząca Tibbito na Terytoriach Północno-Zachodnich z Contvoyto w Nunavut. Ta ostatnia jest drogą lodową budowaną co roku na około 10 tygodni, a większość z 600 km jej długości biegnie przez zamarznięte jeziora.

W planach było połączenie Kimmiruit ze stolicą oraz droga z Rankin Inlet łącząca Nunavut z sąsiednią Manitobą, ale projekty upadły głównie ze względów finansowych. Koszty budowy i utrzymania infrastruktury w surowych warunkach arktycznych okazały się zbyt wysokie.

Jak w takim razie odbywa się transport? W każdej z osad znajduje się niewielkie lotnisko. Ceny biletów są bardzo wysokie, sięgają 3 tys. dolarów kanadyjskich (ok. 10,8 tys. zł) za przelot między osadami. Samoloty służą więc głównie do przewożenia towarów.

Pozostaje więc transport drogą wodną. W lecie motorówkami, a zimą skuterami śnieżnymi lub tradycyjnie psimi zaprzęgami po lodzie. Jednak wioski rozrzucane są po olbrzymim terenie, a odległości między nimi bardzo duże. Stąd kontakt między nimi jest ograniczony i większość z nich stanowi zamknięte społeczności. – Żyjąc w takim miejscu, musisz nauczyć się odpuszczać – mówi JP. – Jeśli nie lubisz swoich sąsiadów, musisz ich polubić, nie będziesz mieć innych. Również w przypadku problemów społecznych sytuacja jest bardzo trudna. Jeśli w rodzinie jest przemoc, kobieta może wrócić do swoich rodziców, jednak jak długo tam zostanie? Nie ma gdzie się podziać, więc prędzej czy później wraca do męża i sytuacja się powtarza. 

Niedokończona nauka

W inuktitut, języku rdzennej ludności, Kinngait znaczy „tam, gdzie są wzgórza” i rzeczywiście osada rozciąga się na kilku niezbyt wysokich wzniesieniach. Jak zwykle wita nas gromadka umorusanych dzieci. Chcą wiedzieć wszystko: czy jesteśmy z tej pomarańczowej łódki, skąd przyjechaliśmy, co tu robimy i ile wzrostu ma kapitan. Dorośli są nami mniej zainteresowani, dopiero po pewnym czasie pojawia się grupa lokalnych rzeźbiarzy. Osada znana jest z wytworów lokalnej sztuki.

Im osada mniejsza, tym więcej interakcji, im większa, tym bardziej obojętni jesteśmy dorosłym mieszkańcom. A Kinngait jest dość duże jak na warunki Nunavutu – osada liczy ponad 1400 osób. To jedno z miejsc, do którego przed pandemią kursowały latem promy z turystami. Teraz został po tym opuszczony punkt widokowy, niewielkie puste hotele, uliczka otwieranych czasowo dla turystów warsztatów artystycznych – teraz budynki są zabite deskami – i również zamknięty na głucho bar z fast foodem. Na jednym ze wzgórz pyszni się, również nieczynne centrum lokalnej sztuki. Trochę więcej życia panuje w dwóch miejscowych sklepach. Na plaży szkielet białuchy – pozostałość po polowaniu. No i znowu tłumy dzieci.

JP, z którym rozmawialiśmy w sąsiedniej wiosce, śmiał się, że liczba dzieci to efekt długich, mroźnych i ciemnych zim. W każdej osadzie jest szkoła, ale dzieciaki chodzą do niej niezbyt chętnie. To problem mentalności, w rozumieniu Inuitów zdobycie wykształcenia nie wiąże się z poprawą jakości życia. Poziom w szkołach jest też dużo niższy niż w innych częściach Kanady. Jeśli nauczyciel przesadnie podniesie wymagania, uczniowie po prostu przestaną przychodzić na zajęcia. – I co im zrobisz? – JP rozkłada ręce.

– Musicie zrozumieć – powie nam później Magda, polska misjonarka spotkana przez nas w Whale Cove – że część ludzi, którzy tu żyją, urodziła się jeszcze w igloo; to, co wydarzyło się w ostatnich latach, to i tak olbrzymi przeskok, ale do zmiany mentalności potrzeba kilku pokoleń.

Po ukończeniu 12 klas w lokalnej szkole uczniowie mają możliwość wyjazdu do Arctic College, którego główny kampus mieści się w Iqaluit, a mniejsze oddziały w kilku większych osadach. College oferuje różne ścieżki edukacji: można zrobić licencjat z pielęgniarstwa, pedagogiki czy zarządzania biznesem, a także przejść programy edukacji zawodowej – wybierane głównie przez lokalną młodzież. Kursy kończy mniej niż połowa uczestników, choć przecież na wyjazd do Iqaluit decydują się tylko najbardziej zdeterminowani.

Inuici to zamknięta społeczność i młodzi ludzie, aby wyjechać na studia czy do pracy poza osadę, potrzebują zgody „starszyzny”. Nawet gdy ją dostaną, opuszczają społeczność praktycznie bez możliwości powrotu. Usłyszeliśmy, że albo jest się częścią społeczności, albo się wyjeżdża – a o takich, co wyjechali, osada po prostu zapomina. Wyjazdy nawet najbardziej obiecujących uczniów poza Nunavut często kończą się tragicznie. Wychowani w zwartych społecznościach i zwartych, wielopokoleniowych rodzinach Inuici bardzo często nie radzą sobie we współczesnym świecie.

Czytaj więcej

Irena Lasota: Niebezpieczny pokój z Rosją

Facebook na końcu świata

Po zejściu na ląd w Salliq i obchodzie wioski siadamy z kawą w papierowych kubkach przed lokalnym oddziałem Co-op. Powoli nawiązujemy znajomości. Jak zwykle pierwsze pojawiają się dzieci, potem stopniowo dorośli. Rozmawiamy. Pytamy o świeże mięso – pojawia się torba z mięsem karibu, w tym samym czasie druga grupa przynosi ulu – tradycyjny nóż – prezent na urodziny kapitana.

Wieść o dużej pomarańczowej łódce z żaglami zaczyna się nieść między wioskami. Gdy silnik naszego pontonu odmawia posłuszeństwa, Inuita z sąsiedniej motorówki bierze narzędzia i spieszy z pomocą. Widział nas jeszcze w Kinngait.

Od 2018 roku wszystkie osady Nunavutu są pokryte siecią komórkową, od dwóch lat w standardzie LTE – informacje rozchodzą się na facebookowych grupach.

Gdy problem z silnikiem zostaje rozwiązany, dostajemy zaproszenie na mecz piłki halowej. Kibicujemy wszystkim drużynom.

Karton coli za pracę w nocy

Większość towarów zamawianych przez sklepy i klientów indywidualnych oraz paliwo dostarczanych jest trzy razy w roku przez olbrzymie statki – suppliery. W czasie krótkiego arktycznego lata płyną od wioski do wioski, zostawiając w nich towar. – Zamawiasz i czekasz, a statek przypływa albo nie przypływa – jak filozoficznie zauważył jeden z naszych rozmówców. W Arktyce uczysz się cierpliwości. 

Ze względu na brak infrastruktury i bardzo płytkie, skaliste podejścia do wiosek, kontenerowce zatrzymują się na dalekich kotwicowiskach,a skąd towary przewozi się na brzeg barkami wspomaganymi przez małe holowniki. Mieliśmy szczęście – w jednej z wiosek byliśmy świadkami rozładunku pierwszego w tym roku statku zaopatrzeniowego. Było to na początku sierpnia, dwa tygodnie po tym, gdy puściły lody. Skok pływu wynosił tego dnia ponad dziewięć metrów, a operacja mogła być wykonana wyłącznie podczas wysokiej wody. Wszystko musiało być więc wcześniej precyzyjnie zaplanowane, tak by trafić w odpowiednią fazę przypływu.

Pierwszy na plażę wyjechał kontener z napisem „OFFICE”. Zaraz po nim agregat prądotwórczy. Wytłumaczono nam, że rozładunek potrafi zająć nawet kilka dni, a warunki atmosferyczne bywają ciężkie. Pracownicy muszą mieć schronienie, miejsce na odpoczynek, sprawdzanie dokumentów; trzeba też zorganizować punkt wydawania przesyłek. 

Gdy wszystkie kontenery znalazły się już na lądzie, zaczął się rozładunek. Pojawiły się samochody mieszkańców czekających na zamówione towary. Odbiór odbywał się bardzo sprawnie mimo późnych godzin nocnych. Tutaj to pora wysokiej wody wyznacza godziny pracy. Menedżer lokalnego sklepu opowiedział nam potem, że musiał wypłacić pracownikom dodatek za pracę w nocy – karton puszek coca-coli dla każdego.

Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – otrzymali towary zamówione często przed kilkoma miesiącami. Od produktów spożywczych, przez materiały do budowy domu, po skutery śnieżne i samochody. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Oni będą musieli poczekać do września lub października.

W czasie wizyty w innej wiosce spotkaliśmy kolejny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan Cédric Goyette, zdumiony widokiem jachtu żaglowego, zaprosił nas na kawę i zwiedzanie jednostki. Mogliśmy zobaczyć, jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet on nie ma dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw.

Najgłośniejszy krzyk

Rankin Inlet to jedna z większych osad – liczy prawie 2500 mieszkańców. Przypomina bardziej niewielkie miasteczko niż inuicką osadę. Jest sklep z pamiątkami, restauracja, suweniry w hotelu i jedyny w regionie sklep z alkoholem. Ze względu na problemy społeczne wynikające z uzależnienia od alkoholu, na które Inuici są szczególnie podatni, Nunavut to „dry land”. Sprzedaż i przekazywanie alkoholu są tu zakazane, a jego obrót ograniczony do systemu zamówień i pozwoleń oraz specjalnych sklepów zabezpieczonych bardziej niż stoiska z bronią w lokalnych marketach.

W Rankin często pojawiają się białe niedźwiedzie. Ostatni widziany był w centrum wioski zaledwie kilka tygodni przed naszym przybyciem. Jak opowiadają mieszkańcy, jedna z Inuitek poszła do lokalnego Quickstopu po poranną kawę. Kiedy wyszła na zewnątrz z kubkiem gorącego napoju, stanęła oko w oko z niedźwiedziem. – Nigdy w życiu tak nie krzyczałam – wspomina. Krzyk usłyszał kierowca jadącego w pobliżu pikapa. Zareagował bardzo szybko – wjechał pomiędzy zwierzę a kobietę i wpuścił ją do środka. Następnie powiadomił o sytuacji oficera odpowiednich służb i odeskortował niedźwiedzia, klaksonem ostrzegając innych mieszkańców o niebezpieczeństwie.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia przy takich spotkaniach. Dużo słyszymy o poważnych obrażeniach zadanych przez niedźwiedzie tym, którym udało się takie spotkanie przeżyć.

Wyruszamy na spacer – jemy pierwsze od tygodni hamburgery i robimy pamiątkowe zdjęcia przy Inukshuku – kamiennej rzeźbie symbolu człowieka północy. Oglądamy pamiątki. Marysia z naszej załogi spóźnia się na powrotny ponton, widzimy, jak biegnie w kaloszach, za nią jedzie samochód. W środku Inuitka. – Słyszałam, że przypłynęliście z tak daleka, więc upiekłam wam domowe ciasto – mówi.

Mięso z ziemi

Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także poczucie odpowiedzialności za całą społeczność. Słyszymy, że jeśli do sklepu dostarczonych zostanie 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jedną, żeby zostało dla innych.

Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomiczne ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów kanadyjskich (ok. 145 zł)? Ceny zależą od dostaw. Opowiadano nam, że bywały lata, kiedy galon mleka, czyli niespełna 3,8 litra, w sklepie kosztował 20 dolarów (ok. 72 zł). Pracownicy pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy muszą polować, żeby przeżyć, i swoją dietę opierają właśnie na tym, co upolują.

Na szczęście okoliczne tereny obfitują w zwierzynę oraz oczywiście ryby. Prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo do polowania na białuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowania na foki, ale już do niedźwiedzi czy białuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby.

Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną liczbę pozwoleń na polowania rocznie. Zwykle jedna osada dostaje je w ciągu roku. Inuici nie polują na samice w okresie rozrodczym ani wtedy, gdy wychowują młode, nie strzelają też do osobników najmłodszych. Po polowaniu nic się nie marnuje. Złowione wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi makdak – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy okraja nożem swój kawałek i długo żuje. Specyficznym smakołykiem jest też mięso fermentowane – na długi czas zakopywane w ziemi, specjał pochodzący z czasów, kiedy był to jedyny sposób konserwacji mięsa w ciepłych miesiącach.

Nie wszystkie rodziny są wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania gotówką. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie, często nie starcza do następnej wypłaty.

Dziecko dla bezdzietnej

Do Whale Cove wpływamy wczesnym rankiem. Pogoda ma się psuć, więc poza rzuceniem kotwicy kajakiem wywozimy na brzeg cumę jako dodatkowe zabezpieczenie. Na brzegu czekają już dwa quady, w tym ten, na którym przyjechała dyrektorka miejscowej szkoły witająca nas w osadzie. To od niej dowiadujemy się, że mieszka tu polska misjonarka.

Przyjęcie jest tak ciepłe, że w wiosce zostajemy dużo dłużej, niż planowaliśmy. Magda zaprasza nas do domu i częstuje lokalnym przysmakiem – tłuszczem i skórą z białuchy, które z sosem sojowym przypominają w smaku sashimi z ryby maślanej. Część załogi będzie miała okazję spróbować jej bardziej „hardcorowej” wersji; zaproszeni do inuickiego domu zostaną poczęstowani wspomnianym już makdakiem.

Magda żyje na północy od kilku lat. Dobrze poznała Inuitów. – Żenią się późno, około 50. roku życia, kiedy już są pewni, że chcą ze sobą być – śmieje się misjonarka. Dzieci rodzą za to wcześnie, w niektórych wioskach matkami zostają już kilkunastoletnie dziewczynki. – Dawniej od obecności dzieci zależało przeżycie, stąd źle widziane jest, kiedy kobieta ich nie ma. Jeśli nie może mieć dziecka, ktoś z rodziny oddaje jej jedno ze swoich do adopcji. W niektórych rodzinach podtrzymuje się tradycję oddawania pierwszego dziecka do adopcji rodzicom matki – opowiada Magda.

My odwiedzamy lokalnych mieszkańców, a oni nas. Ponton przywozi z brzegu całe wycieczki dzieci i rodziców. Odwiedza nas Dan, mieszkający od kilku lat w wiosce Kanadyjczyk, miłośnik budowy mebli i produkcji soli. Przywozi nam słoiczek wyprodukowanej własnymi rękami soli morskiej. Ogląda naszą odsalarkę, rozważając możliwość jej zastosowania do własnych potrzeb, w końcu to właśnie solanka jest odpadem ubocznym produkcji słodkiej wody.

W czasie wieczornego spaceru spotykamy Natassę, Greczynkę, która przed kilkoma tygodniami przyjechała z mężem z Saskatchewan, żeby przejąć zarządzanie tutejszym hotelem. – O, Boże, naprawdę jesteście Europejczykami? – wykrzykuje i ściska nas z całych sił. Opowiadamy, że jest tu jeszcze jedna Europejka i prowadzimy ją do Magdy. Okazuje się, że panie słyszały o sobie, ale jeszcze się nie znają. – Robię porządek w hotelu – opowiada Natassa – wyobraźcie sobie, że w składziku znalazłam 51 końcówek do mopa. Gdybym chciała zmieniać je co tydzień, potrzebowałabym roku, żeby je zużyć! I dziesiątki czepków na włosy! I kartony rękawiczek. I nigdy nie używane urządzenie do czyszczenia parowego. Z takim wyposażeniem to powinno być najczystsze miejsce na świecie. A nie było! Ale już jest – śmieje się.

Dokonał niemożliwego

Po powrocie na łódkę spotyka nas niespodzianka. To harpun przywieziony przez lokalnych łowców dla kapitana. – To najwyższy dowód uznania – mówi Magda. – To dar dla ludzi, którzy w oczach mieszkańców dokonali czegoś niemożliwego, pokonali trudny nieznany żywioł – dodaje.

Dla większości Inuitów „Inatiz” jest pierwszym jachtem, który widzieli w życiu. W Kimmirut jacht widziano w 2016 r. W Salliq pamiętają jeden sprzed kilkunastu lat. Wszedł na mieliznę i trzeba go było ściągać łodziami. Irvin Zavadski, kapitan portu w Churchill pracujący tu nieprzerwanie od 1978 r., pokazuje nam zdjęcia czterech jednostek żaglowych, wspomina, że może były u nich jeszcze ze dwie, których nie uwidocznił na zdjęciach, a nazwy zatarły się w pamięci. Oznacza to, że tylko siedem jachtów, wliczając nasz, odwiedziło jedyny prawdziwy port nad Zatoką Hudsona w ciągu ponad 40 lat. Tym większe zdziwienie wzbudza fakt, że przypłynęliśmy tu z Polski. Przecież to aż za oceanem. Inuici z szacunkiem kiwają głowami, kiedy mówimy im, że „Inatiz” z domu wypłynął w połowie maja i przepłynęliśmy na nim łącznie już ponad 7000 mil.

Dlaczego ludzie żyją w tak trudnych warunkach? – Zadałam kiedyś to pytanie – odpowiedziała Magda. – Inuitka zaprowadziła mnie na szczyt wzniesienia i pokazała widok. Więcej nie pytałam.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał