Frenemy – ta nowa w słowniku Zachodu zbitka dwóch angielskich słów: friend (przyjaciel) i enemy (wróg), nie ma jeszcze precyzyjnej definicji. Można przyjąć, że to bardziej elegancka forma „sukinsyna – ale naszego sukinsyna”, jak niegdyś nazwano w Białym Domu nikaraguańskiego prezydenta Anastacio Somozę. Somozą naszych czasów, tyle że wielokrotnie ważniejszym dla całego świata, jest saudyjski następca tronu, książę Mohamed bin Salman – MBS, jak kiedyś luzacko nazywali dwudziestoparoletniego księcia rodacy, zwłaszcza jego rówieśnicy.
Czytaj więcej
Wywołane pandemią i wojną w Ukrainie problemy gospodarcze, z którymi borykają się zamożne kraje Zachodu, sprawiły, że zaczęły one ograniczać pomoc humanitarną dla najbiedniejszych regionów świata. Trudno o gorszy moment.
Milenials siepaczem
Dwa lata temu, w wyścigu o fotel prezydenta USA, Biden nie zostawiał żadnych wątpliwości. – Chcemy w gruncie rzeczy, żeby zapłacili za to, co zrobili. Chcemy sprowadzić ich do statusu pariasa, którym w rzeczywistości są – perorował wówczas przyszły zwycięzca wyborów. Mowa była o brutalnym morderstwie Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego dziennikarza i komentatora, nestora tamtejszych mediów, którego krytyczne opinie o Domu Saudów doprowadziły w końcu do decyzji o emigracji do USA i zatrudnieniu się w szacownym „The Washington Post”. W październiku 2018 r. Chaszukdżi wszedł do saudyjskiego konsulatu w Stambule i od tamtej pory ślad po nim zaginął. Do dziś właściwie nie wyjaśniono nawet, co zabójcy zrobili z ciałem – rozpuścili w kwasie czy pocięte piłą na kawałki skremowali w ogrodowym piecu. Jako że żyjemy w czasach powszechnej inwigilacji, sprawców zidentyfikowano dosyć szybko: w zbrodnię zamieszane było kilkudziesięcioosobowe grono zabójców, medyków i dyplomatów. Ich nazwiska w ciągu kilku miesięcy kolejno pojawiały się na łamach gazet, a wywiady potwierdzały, że zlecenie przyszło z królewskiego pałacu.
Dom Saudów odpowiedział na to błyskawicznym procesem kilkunastu osób zamieszanych w spisek na życie Chaszukdżiego – pierwotnie wydane wyroki śmierci i więzienia dla nich zostały z czasem złagodzone z uwagi na prawo łaski, z którego miała rzekomo skorzystać rodzina zamordowanego dziennikarza. Ale na Zachodzie cały proces uznano za farsę i próbę zatarcia tropów, które wiodły prosto i bez większych wątpliwości do komnat następcy tronu.
W czasach zimnej wojny brutalne pozbycie się wygadanego i dosyć popularnego krytyka dynastii zapewne przeszłoby bez większego echa. Niejeden sojusznik zachodniego czy wschodniego bloku na własnym terenie był bezwzględnym dyktatorem, po uszy unurzanym we krwi opozycji. Ale w 2018 r. jeszcze nie było mowy o wojnie w Ukrainie i błyskawicznym odtwarzaniu się zimnowojennych podziałów: książę Mohamed bin Salman do reszty stracił urok milenialsa, który próbuje zreformować skostniałą ortodoksyjną monarchię, a w oczach Zachodu stał się orientalnym siepaczem. Nie ratowała go przyjaźń z zięciem Donalda Trumpa i nieoficjalnym architektem bliskowschodniej polityki Białego Domu Jaredem Kushnerem, nie ratowała go też ropa ani rola, jaką Arabia Saudyjska odgrywa w całym regionie. Aż do 24 lutego, gdy rosyjskie czołgi wjechały do Ukrainy.