Kto z nas nigdy nie poczuł znudzenia, smutku, wyobcowania, może nawet irytacji, uczestnicząc we mszy lub innym katolickim nabożeństwie? Jeśli znajdzie się taki, niech pierwszy rzuci kamieniem w kierunku autora. Zadaję to pytanie, patrząc na twarze sióstr i braci – jak nazywa nas Ewangelia – z którymi spotykam się w kościele. Nie widać na nich ani ulgi, ani radości. Myślę wtedy, że wielu z nas zbytnio przywiązało się do „daru" codziennych zmartwień, jakie tydzień w tydzień przynosimy przed ołtarz, skoro wyraz obojętności i zatroskania nie opuszcza nas nawet przy wyjściu ze świątyni. A tak być przecież nie musi i nie powinno. Obecność w tym miejscu winna nas przemieniać.
Taki właśnie cel przyświecał ojcom zakończonego pół wieku temu II Soboru Watykańskiego, który katolikom całego świata przyniósł największą w historii reformę obrzędu. Przedsoborowa liturgia mszy świętej nie zachęcała ludzi do „aktywnego uczestnictwa", a przecież – mimo zmian – z tym samym kłopotem mamy do czynienia obecnie. Wierni nadal są bierni, mimo całego wysiłku reformatorów skierowanego na owej bierności usunięcie. Miało zachwycać, a nie zachwyca – można by powiedzieć, trawestując nieco Gombrowicza.
Odpowiedzią na ów zawód jest idealizacja tego, co było. Dziś już tylko najstarsze pokolenie pamięta przedsoborowy obrządek trydencki, odprawiany po łacinie. Jednak dla wielu katolików, także tych z młodszych pokoleń, powrót do zarzuconego ongiś rytuału wydaje się remedium na wszelkie braki współczesnej liturgii. Ale to utopia, nikt jeszcze nikogo nie uszczęśliwił prostym, zadeklarowanym rubrykami powrotem do utraconej przeszłości. Rytuał jest skutkiem wiary, a nie jej przyczyną. Ten, kto myśli, że w imię naprawy obrzędowości Kościoła musimy najpierw po prostu zastosować taką czy inną teorię, „model" pobożności, jest w błędzie. Zaczynać trzeba zawsze od praktyki.
„Najmędrsze rozumowania, najwymowniejsze dowodzenia i organizacje oparte na najlepszych schematach stanowczo nie wystarczą ludziom tego czasu. Ludzie dzisiejsi potrzebują znaków. Potrzebują czynów; potrzebują przede wszystkim znaków zmysłowych realności rzeczy boskich". Słowa te napisał Jacques Maritain, wielki orędownik II Soboru Watykańskiego, kilka lat przed jego rozpoczęciem. Wydaje się, że nic nie straciły na aktualności i wybitny katolicki myśliciel, gdyby żył, nadal by się pod nimi mógł podpisać.
Co zatem poszło nie tak z reformami Vaticanum Secundum? Czemu pod względem komfortu uczestnictwa w modlącej się wspólnocie katolików nadal jesteśmy w punkcie wyjścia, mimo że już od lat przyjmujemy lekarstwo, które miało nas wyleczyć z poczucia osamotnienia?