Poddani?
No, tak to wygląda. Człowiek, który ogląda rodeo i za którym biegnie prezydent, by mu podać dłoń, jest wręcz stworzony do kabaretu. Pierwszy zauważył to Marcin Wolski, ale u niego on był takim szczekającym chomikiem. Teraz to raczej lew albo coś groźniejszego od lwa.
Kiedyś tłumaczyłeś mi, że nikt się nie śmieje z Tuska i PO, ty wtedy również nie, bo oni są teflonowi.
I ich żarty się nie imały. Tak było, aż teflon zszedł.
PiS od razu nie jest teflonowy, nie ma miesiąca miodowego?
To nie o miesiąc miodowy chodzi. Politycy Platformy byli w ogromnej większości mydłkowaci, nieokreśleni. Oczywiście jest Stefan Niesiołowski i wiadomo, na czym on polega, ale taki Halicki, Kidawa-Błońska, a nawet przez długi czas Schetyna to postaci bez wyrazu, nijakie. Nie mają cech charakterystycznych, a Czarnecki czy Brudziński...
Jaką cechę charakterystyczną ma Joachim Brudziński?
Pokazałbym go jako awanturnika, który wskoczy w ogień za prezesem i powie wszystko, byle tylko mu się przypodobać.
Naczytałeś się „Newsweeka", jak mniemam, ale nie będziemy o polityce rozmawiać, lecz o kabarecie. PiS-owcy są bardziej charakterystyczni?
Od polityków PO bez wątpienia.
A prezydent Duda? Wszyscy zarzucają mu, że jest bez wyrazu.
Liczba porównań Andrzeja Dudy z różnymi figurami jest tak duża, że nie wiadomo, z czego wybrać. Jest taka książeczka dla dzieci „Plastusiowy pamiętnik". Opowiada o Plastusiu – małym ludziku z plasteliny, który mieszkał w drewnianym piórniku. I kiedy jego właścicielka go wystawiała, to był zawsze taki zadowolony. Mnie tak się prezydent kojarzy. Albo z takim zadowolonym z siebie ministrantem czy prymusem, który zjadł grzecznie cały obiad i wypił kompot jako jedyny przy stole. Czyli w sumie postaci generalnie pozytywne... (śmiech)
Bardzo generalnie.
Mieliśmy już w programie skecz o prezydencie, który opowiadał o sobie, jaki to jest niezłomny, ale go prezes zawołał, więc popędził w podskokach.
Stawiam na to, że kabaret polityczny przeżyje renesans.
Czy ja wiem? Teraz w Koszalinie ma się odbyć Kabareton i już słyszę, że z władz telewizji były sygnały, by polityki nie ruszać, a może zastanowić się, czy pan Kijowski nie jest śmieszniejszy niż politycy PiS.
Tobie sugerowano coś takiego?
Mnie nie, ale słyszałem o tym.
Od kogo?
Nie mogę powiedzieć.
A kto sugerował?
Nazwiska podać nie mogę, ale ktoś z telewizji.
Oskarżenie o próbę cenzury jest bardzo poważne, a ty rzucasz lekko: „Ktoś komuś sugerował, ale ja nie mogę powiedzieć ani kto, ani komu, ani co mówił".
Nie mogę tego podać, bo sam tego nie wiem, ale słyszałem od ludzi. Generalnie żadna władza nie lubi krytyki, stąd na przykład w tym roku w Opolu nie było kabaretonu na żywo w telewizji, bo nikt by nad tym nie zapanował. Zresztą rok wcześniej też nie było kabaretonu na żywo...
I co, to też cenzura dobrej zmiany?
Wtedy już przeczuwano jej nadejście.
Robert, co ty mówisz?! Na początku czerwca 2015 roku TVP nie puszczała kabaretu, bo chciała chronić PiS? Ludzie się będą śmiali z ciebie, ale nie tak, jak lubisz.
Nie słyszałeś o cenzurze prewencyjnej?
Zaraz, ty mówisz serio, że hardcorowo antypisowska TVP, zaangażowana po uszy w kampanię Komorowskiego i PO, chciała się przypodobać PiS?
Chcę ci tylko powiedzieć, że już wtedy ludzie w TVP wyczuwali nowe wiatry i próbowali ustawić się pod nową ekipę. Ci z programów informacyjnych wiedzieli dobrze, że nic ich nie uratuje, więc strzelali do końca jak w bunkrze Hitlera, ale ci od rozrywki to inna sprawa, oni zaczynali swoją grę,
Rozmowa z tobą o polityce to strata czasu. Jesteśmy na wakacjach i miało być o wakacjach.
Generalnie wakacje służą do tego, żeby się wymordować, jakoś odfajkować ten straszny czas wypoczynku i wrócić do pracy.
To po co ludzie wyjeżdżają?
Przymus. A poza tym tłumaczymy sobie, że to inne zmęczenie niż to w domu, ale tak czy owak ciągle cierpienie. Bo to najpierw szukasz miejsca do parkowania, potem nie wiadomo, gdzie można zjeść, tłuczesz się, męczysz, a na końcu przychodzi sąsiad Francuz z pretensjami, że mu piłką siatkę wyginamy. Dobrze, że wyjeżdżamy, bo jutro przyszedłby z żandarmerią.
Ale narzekasz...
Wszyscy są na wakacjach i się skarżą. Agata Młynarska pojechała do Władysławowa i narzeka, że tę krainę zamieszkują Kiepscy i panowie Januszowie. Dziewczyno, to nie jeźdź tam! Przecież wszyscy wiedzą, kto i po co jeździ do Władysławowa, tam chcesz szukać samotnych spacerów nad morzem?
Też byłeś nad Bałtykiem.
Jeżdżę z kabaretem nad morzem, ograniczamy to, ale zawsze kilka występów jest. No i czasem trzeba wyjść do miasta, coś zjeść i to jest horror.
Bo?
Jakiekolwiek okulary bym założył, jakąkolwiek czapkę – a przecież w czapce jeść nie można, bo grzech – to zaraz wokół gromadzą się ludzie. A że teraz każdy ma smartfona, to po chwili moje zdjęcie, jak mocuję się ze spaghetti czy rybą, ląduje na Facebooku.
Cena popularności.
Przecież ja nie narzekam, bo to czasami aż żal nie dać autografu, gdy prosi dziecko, nie mam serca odmówić, ale jak cię dopada cała kolonia... Takie przejście przez Rewal czy Władysławowo to Bieg Rzeźnika. Dlatego uciekam za granicę, nie musi być daleko. Czesi, nie wiedzieć czemu, nie oglądają polskiego kabaretu, nie znają mnie i mogę sobie spokojnie odpoczywać choćby i w tłumie Czechów czy Basków.
Ale powiedzmy od razu ludziom, że tu też nie jest lekko.
Właśnie siedzimy sobie teraz na granicy francusko-hiszpańskiej i...
...Mamy muchy.
I komary.
Komarów nie.
Komarów mamy mniej, bo siedzimy w tej chwili w chmurze. Nie to, że chmury są nad nami, ale to my jesteśmy w chmurach. I nie chodzi o poetycką metaforę, ale o wilgoć, która wdziera się wszędzie.
Czasem jednak schniemy.
To prawda, wczoraj byliśmy na wycieczce w Bilbao, gdzie jadłem najgorszą pizzę na świece. Pizza była fatalna, ale za to droga i czekaliśmy na nią bardzo długo.
A potem mojej żonie sprzedali mojito bez alkoholu.
Kaśce dolali wody do wyciskanego soku z pomarańczy, łajzy. A liczą za to jak na zboże.
Ale nie krytykujmy tak Bilbao, to ładne miasto.
I ma parkingi podziemne, których Warszawa nie ma.
Jakby miała, toby je zalało, jak ostatnio metro.
No tak, to możliwe, ale może niektóre by przetrwały. W każdym razie nie chcę potępiać w czambuł wszystkiego, co mnie tu spotkało, ale tanio nie jest. Oczywiście są wakacje, więc człowiek ma poluzowaną kieszeń i dziecku nie odmówi, ale na dłuższą metę to się nie trzyma kupy.
No, żeby kilogram jabłek kosztował 4 euro...
Wakacje to udręka połączona z bezmyślnym wydawaniem pieniędzy. W Muzeum Guggenheima kupiłem synowi lego do składania. Taki mały zestawik, wieża telewizyjna z Seattle, za 30 euro! Proszę mi wierzyć, to naprawdę nie było warte takich pieniędzy. Zostałem okradziony w biały dzień.
Ale kto ci kazał w Bilbao kupować wieżę z Seattle?
Poczucie obowiązku. Wakacje są jak pogrzeb, też nie oszczędzasz, nie patrzysz, ile to kosztuje. No i sprzedawcy to wykorzystują, ty to wiesz, ale patrzysz na dziecko i mówisz sobie, że to ostatni raz, potem już rozsądek zwycięży i nic.
Słowem, za granicą jest drogo i są muchy.
W dodatku we francuskiej części Kraju Basków nikt nie mówi po angielsku, a na samo pytanie, czy mówi, wybucha agresją.
No nie, ale ta restauracja, w której byliśmy wczoraj, była świetna.
I co? Mówił ktoś po angielsku?! Tylko pani, która przyszła tam jeść i nam pomogła. Obsługa z dumą prezentowała nieznajomość angielskiego.
Nie dziw się, nasz gospodarz, Bask, tłumaczył, że w tej wsi wszyscy mówią świetnie po baskijsku, słabiutko po francusku i nikt, ale to nikt po angielsku.
A ja już myślałem, że to wynik przegranego z Portugalią meczu tak na nich wpłynął. Miałem przesiadkę na lotnisku w Paryżu, tam niesamowity tłum, nikt nic nie wie, niczego nie można się dowiedzieć. Aż miałem ochotę krzyknąć „Vive le Portugal!".
Ależ ty jesteś frankofilem...
Przecież to brudasy! Jedzą coś i rzucają sobie pod nogi. No jak tak można?
Zasadzki czekają na człowieka wszędzie.
Pojechaliśmy swego czasu do Lizbony samochodem i zaparkowaliśmy auto na parkingu podziemnym. Tu chciałbym wygłosić wobec Lizbony podobny pean co do Bilbao – tam też są parkingi podziemne, co znakomicie ułatwia życie. Po kilku dniach postanowiliśmy jednak z Lizbony wyjechać...
I nie dałeś rady?
Okazało się, że mój syn włączył z tyłu małe światełko i rozładował się akumulator. Taki wielki samochód, małe światełko i poszło... W tym garażu duchota potworna, pot się leje, my z dzieckiem, ja szukam jakichś kabli, ciemno, latarki nie mam. Cholera wie, gdzie w tym samochodzie w ogóle jest jakiś akumulator! Proszę o pomoc panów z parkingu – zero reakcji, zresztą nie znają angielskiego, a poza nimi na parkingu żywego ducha. W końcu niemal zmusiłem jakichś ludzi, żeby mi pomogli doładować akumulator, i się udało.
To był ciąg dalszy udowadniania, że wakacje to mordęga i nie należy zazdrościć celebrytom.
Poza tym wakacje prowadzą do tego, że po kilku dniach ludzie nie mogą na siebie patrzeć.
Dziękuję.
Na ciebie jeszcze mogę, a poza tym jesteś przydatny przy wybieraniu win, ale to naprawdę ważne, z kim się jedzie. Najpiękniejsze miejsce może popsuć dobór ludzi. Ja to przeżyłem ze znajomymi na łódce.
Gdzie?
Na Mazurach, dawno temu. Było strasznie, pod koniec się nienawidziliśmy. Brakowało nam pieniędzy, dlatego żywiliśmy się pieczonymi ziemniakami kradzionymi z pola, popijając to kefirem. Pamiętaliśmy dokładnie, żeby zwrócić butelkę po kefirze, to oddawali kaucję. Muszę się przyznać do czegoś: pod koniec wakacji, kiedy dobijaliśmy do pomostu i kolega – właściciel łodzi – krzyczał, żebyśmy odepchnęli łódkę, ja przeciwnie, z satysfakcją patrzyłem, jak rysuje ją gwóźdź.
Okropny byłeś.
Wstydzę się tego i dlatego się teraz z tego spowiadam publicznie, ale wakacje wyzwalają w ludziach przeróżne instynkty. Ile razy ludzie opowiadają, jak to w hotelach ludzie pobili się o leżak przy basenie.
A ty z kolegami jeszcze się odzywasz?
Oczywiście! Na co dzień bardzo ich lubię. Wszystko przez te cholerne wakacje.
O, właśnie teraz...
No, my tu wywiad mamy, o poważnych sprawach rozmawiamy, a tu mu zwracają uwagę, że ma podnieść kąpielówki. Jak w takich warunkach można wypocząć?!
Ale bywało gorzej.
Kilka lat temu pojechaliśmy do Chorwacji. Okazało się, że ja nie potrafię wybrać hotelu. Nie dość, że trafiliśmy do jakiegoś kombinatu, to jeszcze zamiast apartamentu z dwoma pokojami dostaliśmy dwa oddzielne pokoje, więc spaliśmy osobno. Do tej pory zresztą nie potrafię tego zrobić, żeby zarezerwować apartament z dwoma pokojami, a nie osobne pokoje.
To na czym polegał horror?
Hotelowy basen, który miał być atrakcją, był nią dla tysięcy ludzi z naszego kombinatu, w tym dzieci, które tam sikały. Jak sobie to wyobraziłem, to miałem dość. A ponieważ to Chorwacja, plaża kamienista, więc koniec z pływaniem. Jedzenie smakowało jak w każdym kombinacie na świecie, czyli było idealnie pozbawione smaku.
Nic miłego was nie spotkało?
Mieliśmy koncert Elvisa, który nie dość, że żyje, to dorabia w chorwackich hotelach.
Nie tylko, ja go widziałem w Sewilli.
Widać ciągle ma wzięcie. A, jeszcze zakończenie chorwackiej opowieści. Otóż postanowiłem przywieźć rodzinie arbuza, więc wybraliśmy absolutnie największego i zawieźliśmy. Rodzina siadła do stołu i wtedy okazało się, że wiozłem przez pół Europy absolutnie zgniły owoc. To była nie tylko puenta tamtej wyprawy, ale w ogóle metafora wakacji.
To były najgorsze wakacje twojego życia?
Chyba najgorsze były jednak w Kołobrzegu. To miało być tylko kilka dni, porządny hotel, wszystko jak należy. Jak przyjechałem, trochę zaniepokoił mnie widok z okna na taką wielką plastikową rurę w budynku naprzeciwko. O ósmej rano następnego dnia okazało się, że panowie z budowy zrzucają nią gruz. I tak dzień w dzień od ósmej.
A lubisz pospać.
I późno chodzę, dlatego pobudka codziennie przez zwałkę gruzu była największym horrorem. Nigdy więcej Kołobrzegu. I nigdy więcej wojny.
—rozmawiał Robert Mazurek
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95