W Rio nie spotka się pan ze wieloma znajomymi sportowcami z Rosji. Czy kiedykolwiek miał pan poczucie, że pański konkurent pcha kulę nadspodziewanie daleko i nie jest to normalne?
Wielokrotnie. Znamy się wszyscy, wiemy, na co kogo stać. Rozumiem, że jedno pchnięcie może wyjść, jednak to z czegoś wynika. Ale przyjechać na zawody bez formy i wygrać – tego bez dopingu nie da się zrobić. Widziałem takich kolegów przygotowanych na jeden strzał. Kiedy patrzę na wyniki niektórych miotaczy w tabelach, dobrze wiem, co wynika z brania koksu. Najgorzej jest w rzucie dyskiem. Robert Urbanek jest drugim dyskobolem świata, ale w tabeli zajmuje dalsze miejsce. W uczciwość niektórych miotaczy po prostu nie wierzę.
I co może pan z tym zrobić?
Nic. Mogę się z panem podzielić tą refleksją. Nikogo nie mogę oskarżyć, bo nie ja zbieram dowody.
Mógłby pan na podium nie podać ręki rywalowi, o którym wie pan, że jest nieuczciwy. Tak Paweł Fajdek potraktował Białorusina Iwana Tichona.
Dobrze zrobił. Akurat ja podałbym mu rękę, bo go znam. W mojej konkurencji byli koksiarze, ale na szczęście zniknęli, zachowali się zresztą honorowo. Trzeci w Pekinie Białorusin Andrej Michniewicz oddał medale, mistrz olimpijski z Aten Ukrainiec Jurij Biełonog też. Trzeba przyznać, że Międzynarodowa Federacja Lekkoatletyczna wzięła się ostro do koksiarzy.
Słyszałem, jak mówicie, że nakoksowanego sportowca widać z daleka, bo świeci tymi preparatami, jakie ma w środku. Czy pan często był poddawany kontroli antydopingowej?
Myślę, że kilkaset razy w ciągu prawie 20 lat kariery. Najmniej dziesięć razy rocznie. Od 13 lat jestem w tzw. systemie ADAMS, opracowanym przez WADA (Światową Agencję Antydopingową – red.), mam paszport biologiczny. Jestem przygotowany na to, że zaraz po przyjeździe do Rio de Janeiro pierwsze kroki skieruję na badanie moczu i krwi. To normalna procedura, chociaż nieco upokarzająca. Już się przyzwyczaiłem. Słyszałem, że pewnego sportowca zabrano na kontrolę z pogrzebu jego dziecka. Ale też kontrola być może uratowała życie belgijskiego wieloboisty. Kwestionował jej wyniki, więc poddał się dodatkowym badaniom, które w porę wykryły raka jądra. Będzie startował w Rio. Mój przypadek należał, na szczęście, do kategorii żartobliwych. Kontrolerzy nie oszczędzili mnie nawet podczas podróży poślubnej na Kubie.
Startował pan już na całym świecie...
Ale do Ameryki Południowej lecę pierwszy raz.
Czy są jakieś miejsca, w których kulomiotów traktuje się szczególnie sympatycznie?
W Eugene, w Stanach Zjednoczonych, panuje nawet coś w rodzaju kultu kulomiotów. Starty tam wspominam bardzo miło. Rekord życiowy – 21,95 metra – pobiłem na mityngu DN Galan w ogrodach królewskich w Sztokholmie. Lubię Stadion Olimpijski w Berlinie, który uważam za najlepiej zbudowany lekkoatletyczny stadion świata. Przyjemnie rzuca się w małych niemieckich miasteczkach. Kiedy tam wracam, mam wrażenie, że jestem u siebie. Zdarzało się, że kiedy konkurs przypadał na dzień moich urodzin, 30 sierpnia, obcy ludzie przynosili mi prezenty.
A co po konkursie?
Idziemy z kolegami do baru na piwo. Przecież to nie jest tak, że walczymy ze sobą w kole, a potem rozchodzimy się każdy w swoją stronę. Z Amerykanami Christianem Cantwellem, Reese Hoffą, Joe Kovacsem czy Niemcem Davidem Storlem znamy się bardzo dobrze, szanujemy się nawzajem i lubimy.
Czy któryś z nich zostanie mistrzem olimpijskim w Rio?
Cantwella tam nie będzie. Jest rok starszy ode mnie, nie zakwalifikował się do reprezentacji i bardzo to przeżywa. Myślę, że wygrać może ktoś z trójki: Kovacs, Storl lub Nowozelandczyk Tomas Walsh, który ma bardzo chłodną głowę.
A Konrad Bukowiecki i Michał Haratyk?
Wyjątkowo zdolne dzieci. Mają bardzo duże możliwości. Najpierw będą musieli dać sobie psychicznie radę w eliminacjach. Jeśli im się uda, to kto wie. Konrad ma 19 lat, a Michał 24. Całe życie przed nimi.
—rozmawiał Stefan Szczepłek
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95