Jordi dał się namówić na spotkanie. Pod warunkiem że pozostanie Jordim. Bez nazwiska, bez podawania instytucji i stanowiska, które w niej zajmował. Właściwie nadal zajmuje, choć instytucja nie działa, bo reprezentowała kataloński rząd, a jego nie ma. Rozwiązały go władze hiszpańskie po ogłoszeniu przez parlament regionalny niepodległej republiki Katalonii.
Teraz Katalonią zarządza bezpośrednio Madryt. Nie wiadomo, czy zmieni się to po przyśpieszonych wyborach, które się tu odbędą 21 grudnia, jeżeli większość mandatów znowu zdobędą secesjoniści.
Jordi Bez Nazwiska nie pozwala nagrywać rozmowy, nie chce łamać zakazu wypowiadania się narzuconego urzędnikom zawieszonych przez Madryt instytucji (nie wolno im też używać służbowego mejla). Siedzi skulony, przygnębiają go hiszpańskie flagi wywieszone przez mieszkańców secesyjnej kamienicy w centrum Barcelony, przy której się spotykamy. W jego dzielnicy wiszą raczej katalońskie. On sam zaczął je wywieszać w 2012 roku – wtedy, dwa lata po wielkiej demonstracji proniepodległościowej, stał się prawdziwym Katalończykiem.
Jordi urodził się zaraz po śmierci dyktatora generała Francisco Franco. Prawie całe życie przeżył w Unii Europejskiej. – Moje pokolenie, w przeciwieństwie do poprzednich, nie znało represji, armii na ulicach, wojny. I ono, pierwsze w historii, poczuło się na tyle wolne, by powiedzieć, czego chcą Katalończycy. Poza tym Madryt nie zrobił nic, by nas przekonać, żebyśmy zostali w Hiszpanii. A teraz, po ogłoszeniu niepodległości, nasłał na nas tysiące policjantów i wojskowych. Mieszkają na statkach cumujących w Barcelonie i Tarragonie, bo hotelarze nie chcieli ich widzieć u siebie – opowiada.
Nie chce mówić o tym, że prawie całe życie przeżył w warunkach szerokiej autonomii, podarowanej Katalonii po upadku dyktatury. Podarowanej z założeniem, że cieszący się wyjątkową w skali Europy niezależnością region (z kulturą katalońską dopieszczoną do tego stopnia, że hiszpańskiego w szkołach dzieci uczą się dwie godziny tygodniowo – czyli czasem mniej niż angielskiego) nie będzie rozbijał integralności terytorialnej kraju. Zadziałał jednak mechanizm: „daj palec, to urwą ci rękę". Secesjonistom i ręka nie wystarczyła. Zażądali całości.