Podzielili się opłatkiem, zjedli skromny posiłek, potem modlili się i śpiewali na chwałę Pana. Za oknem szalała zamieć, arabscy sąsiedzi dygotali z zimna w źle ogrzewanych domach, zwierzęta tuliły się do siebie w wychłodzonych oborach. Niekiedy przez skłębione chmury prześwitywał księżyc, ale gwiazda, ta gwiazda, która każe chrześcijanom siadać do stołu, z pewnością tego wieczoru nie była widoczna.
A kiedy tuż po pasterce kładli się w swoich celach do snu, ktoś uderzył kolbą karabinu w klasztorną furtę raz i drugi, zaklął po arabsku, a potem tłukł kołatką coraz głośniej i głośniej, zanim mu otworzono. Zerwani z łóżek trapiści stanęli w kapitularzu przed lufami wymierzonych w nich karabinów. Naprzeciw brodate sylwetki mudżahedinów. Bladzi, wymarznięci, ale silni, bo pewni swoich religijnych racji. Ich komendant Sayyat Attiya zażądał pieniędzy i pomocy lekarskiej. „Jak inni – krzyczał – winniście płacić podatek rewolucyjny, zaś brat Luk, lekarz, ma dołączyć do oddziału".
Przeor klasztoru Notre Dame d'Atlas Christian de Chergé bohatersko odmówił. „Nie mamy pieniędzy, a brak Luk służy lokalnej ludności. Pomagamy wszystkim, także partyzantom, wszyscy wszak jesteśmy dziećmi jednego Boga". Po tych słowach zapadło pełne napięcia milczenie i tylko mierzyli się siłą wzroku łagodny uczeń Nazarejczyka i gniewny wyznawca Allaha. Kto ustąpi? Kto okaże się silniejszy? Czy poleje się krew? Tym razem się nie polała. Sayyat Attiya ustąpił. Chwilę później jego mudżahedini rozpłynęli się jak nocne zjawy w śnieżnej zadymce na stokach Atlasu.
Co właściwie się wydarzyło w ciągu tych kilku chwil? Dlaczego ludzie, którzy ledwie parę dni wcześniej brutalnie zamordowali pracujących nieopodal chorwackich inżynierów, postanowili się wycofać? Czyżby to jakiś nagły tryumf religii miłości nad religią dżihadu, wigilijny cud, zjawisko, którego nie można opisać inaczej niźli w kategoriach najwyższej etyki? A może było całkiem inaczej. Komendant Attiya pochylił czoło przed ludźmi, których głęboko szanował za wiarę i prawdziwe oddanie Bogu. Zatrzymała go prostota ich wiary i miłości do jego współwyznawców. Zawahał się wobec siły ich bezradności i właśnie to ich ocaliło. Niestety, tylko na chwilę. Niespełna trzy lata później porwali ich bojownicy z innego oddziału. Tym razem wiara ich nie uchroniła, a ręka mordercy nie zadrżała w tym najważniejszym momencie. Mimo modlitw, płynących z całego świata słów wsparcia i licznych zabiegów o uwolnienie brutalnie ich zamordowano.
A jednak nie wszystko z tego ich ogromu wiary, nadziei i miłości przepadło. W swoim napisanym kilka lat wcześniej testamencie Christian de Chergé w obliczu swojego mordercy chciał widzieć twarz Boga i modlił się o spotkanie z nim jak z dobrym łotrem w raju. Czyż może być w słowach ofiary więcej miłości, więcej Chrystusa? Można po tych zdarzeniach w Atlasie cytować Michela Foucaulta, że człowiek jest odkryciem niedawnym i już widać możliwość jego rychłego kresu, ale można też zaufać Christianowi de Chergé i odnajdywać boską dobroć nawet na dnie zbrodni i rozpaczy. To najgłębsza z prawd, jakie ofiarowało nam chrześcijaństwo. Może i nieco naiwna, ale jakże łatwiej z nią żyć. ©?