„Msza codziennie wystawiana jest w tysiącach kościołów, wystawmy ją na scenie i sprawdźmy, czy to nie szmira" – mówił wtedy Żmijewski. Pomysł był banalnie prosty – chodziło o wytworzenie wśród widzów dystansu do rytuału, w którym dotychczas „bezwolnie" uczestniczyli. Jedynym gestem, reakcją z ich strony było nagrodzenie brawami aktorów po zakończeniu spektaklu.
Obejrzeć, zrozumieć, ocenić – tej logiki, sposobu przeżywania i doświadczania nie wymyślił przecież Żmijewski. Jego prowokacja być może dlatego właśnie się nie udała, że była dość oczywista. W odczarowanym świecie, który ostatecznie uporał się już z rytuałem, wytłumaczył go i zracjonalizował, msza jest anachronizmem. Pocztówką z dziwnej i niezrozumiałej epoki. Poddanie się jakiemuś z zewnątrz narzuconemu rygorowi, klękanie, żegnanie się, pochylanie głowy – przecież to nawet nie śmieszne, lecz dużo gorzej – upokarzające. To ogranicza naszą wolność, poddaje nas czemuś, czego nie rozumiemy.