Takim sojusznikiem jest dla nich Rosja?
Oczywiście. Dobre relacje z tym krajem lewarują pozycję mocarstwową Niemiec, podobnie jak relacje z Chinami. Krytykuje się Polskę za naruszanie prawa człowieka, a na to, co się dzieje w Rosji i Chinach, zamyka się oczy właśnie z powodu tych interesów. Gdyby Niemcy chciały wpłynąć na Putina, to mogłyby to zrobić bez trudu, jednocząc głównych europejskich klientów Gazpromu i stawiając Rosję pod ścianą. Rosja nie ma nic poza armią i węglowodorami, których największym odbiorcą w Europie są Niemcy.
Dlaczego Niemcy tego nie robią, tylko wspierają Putina?
Nie tylko Niemcy, ale i Amerykanie. Bo Władimir Putin gwarantuje, że Rosja nie będzie wzmacniała swojej pozycji mocarstwowej. Ostatnie 20 lat rządów Putina to czas gospodarczej stagnacji. Gdyby Rosja sensownie zainwestowała ogromne kwoty, które uzyskiwała ze sprzedaży gazu i ropy, to dziś zupełnie inaczej by wyglądała. Ale ponieważ te kwoty są rozkradane przez oligarchów, to w kraju panuje stagnacja. Rosja nie staje się poważnym konkurentem dla mocarstwa światowych. To jest idealna sytuacja dla Zachodu. Przy Putinie Rosja nie ma w ręku poważnych argumentów ekonomicznych. A te pieniądze, które rozkradają oligarchowie, i tak są transferowane na Zachód. Dlatego panuje taka pobłażliwość wielkich mocarstw wobec Rosji. System Putina to czysty biznes dla mocarstw zachodnich.
Powinniśmy się martwić tą sytuacją?
Mocarstwa mają naturalną skłonność do rozwiązywania swoich problemów kosztem państw słabszych. Prowadzą egoistyczną politykę, która powoduje, że prędzej czy później dochodzi do kryzysów międzynarodowych. Egoistyczna polityka gospodarcza Niemiec w strefie euro może doprowadzić do rozpadu strefy euro, a to mieć będzie wpływ na spoistość Unii Europejskiej. Na razie Polska na tej egoistycznej polityce korzysta, jako główny partner gospodarczy Niemiec, i będzie być może jeszcze bardziej korzystać, bo gdy Niemcy po Covid-19 zechcą skracać łańcuchy dostaw, to dokąd przeniosą produkcję? Do nas. Jednak wszystko ma dobrą i złą stronę. Stała nadwyżka handlowa Niemiec i trwały podział na unijnych wierzycieli i dłużników to jest poważne zagrożenie dla UE. Jej rozpad byłby dla nas fatalny. Dostęp do wspólnego rynku i kapitału to są dwa główne warunki ogromnego sukcesu gospodarczego ostatnich dwóch dekad i warunki dalszego rozwoju naszej gospodarki. W II Rzeczypospolitej podstawową barierą rozwojową był chroniczny brak kapitału i dostępu do rynków zagranicznych. Każdy ówczesny rząd marzył o tym, żeby wziąć pożyczkę, tylko nie było u kogo się zadłużyć. Dziś dzięki udziałowi we wspólnym rynku Polska ma szansę zamienić swoją pozycję geoekonomicznego peryferium, którą zajmuje od setek lat, i znacznie zbliżyć się do centrum. Ale to zależeć będzie w pierwszej kolejności od europejskiej polityki Niemiec. Od ich odpowiedzialności. Od tego, czy będą czynnie działać na rzecz utrzymania obecnego porządku kontynentalnego, czy nie; od tego, czy ograniczą swój mocarstwowy egoizm. Albowiem one jako najsilniejsze mocarstwo europejskie mają na ten porządek decydujący wpływ. I historia każe nam być pesymistami, bo w polityce mocarstw egoizm przeważa nad dobrem wspólnym.
Mocarstwa mają naturalną skłonność do rozwiązywania swoich problemów kosztem państw słabszych
Co z tego może wyniknąć?
To na razie jest znak zapytania, ale pewna krótkowzroczność elit niemieckich jest faktem. Niemcy wraz z innymi mocarstwami zachodnimi już dwukrotnie pozwoliły na zbrojną zmianę porządku pozimnowojennego. Za pierwszym razem w 2008 roku w Gruzji, a za drugim – w 2014 roku. I to mimo że gospodarczo mogły powalić Moskwę na kolana. Zachód pozwolił Rosji, żeby oparła swoją politykę wewnętrzną na propagandzie antyzachodniej i to mimo kolejnych resetów we wzajemnych relacjach. Zachodni politycy nigdy nie uzależniali poprawy stosunków od zastopowania antyzachodniej propagandy. Poza tym widać, że w Niemczech przywiązanie do wizji Zachodu jako geopolitycznej jedności słabnie. Wyraźnie widać, że tzw. nurt transatlantycki, czyli politycy, którzy są zwolennikami ścisłej współpracy Berlina z Waszyngtonem, jest coraz słabszy, być może nawet tacy politycy są już w mniejszości. Przed kilku dniami główny doradca kanclerz Merkel ds. polityki bezpieczeństwa wyznał, że „wyeliminował słowo Zachód ze swojego słownika". A dla mniejszych państw, takich jak Polska, spójność Zachodu jest ogromną wartością. To dzięki niej bowiem mocarstwa w pewnym stopniu ograniczają swój naturalny egoizm. Zatem dla nas zagrożeniem jest to, że Niemcy pójdą na budowę wielokierunkowego porządku światowego, w którym swoją egoistyczną grę rozgrywa kilka mocarstw. A to się zawsze odbywa kosztem państw średnich i małych. Gra mocarstwowa bez ograniczeń coraz bardziej się Niemcom podoba. I na ten temat powinniśmy z Niemcami rozmawiać.
Myśli pan, że to jest możliwe? Podobno gdy odejdzie Angela Merkel, o której mówiono, że jest przyjaźnie nastawiona do Polski, to każdy następny kanclerz już taki przyjazny nie będzie. Czy to jest prawdziwa teza?
Nie. Takie ujmowanie polityki trąci polskim naiwnym sentymentalizmem. W realnej polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. Niemcy są pragmatyczni do bólu. Ich interesy są stałe, a elity – w odróżnieniu od naszych elit – świetnie je rozumieją. Dlatego nic istotnego w najbliższym czasie w polityce niemieckiej się nie zmieni, jeżeli chodzi o relacje z Polską. W Niemczech wokół strategii polityki zagranicznej panuje konsensus, a jego miarą jest fakt, że w kampanii polityka zagraniczna nie odgrywała żadnej roli. We wszystkich pojedynkach kandydatów na kanclerza w ogóle nie było mowy o polityce zagranicznej, co oznacza, że będzie ona kontynuowana. Nie ma powodu, żeby coś się zmieniło. Poza tym Polska w polityce zagranicznej Niemiec nie jest wcale najważniejsza.
I tego się chyba obawiamy, skoro jesteśmy między dwoma mocarstwami, które grają swoją grę?
Mam wrażenie, że Niemcy nie doceniają wagi stosunków polsko-niemieckich, a polskie elity nie potrafią ich przekonać, że ta waga jest większa, niż im się wydaje. Dobrze byłoby im w pełni unaocznić, że Polska jest dla nich ważna, chociażby pod względem gospodarczym, bo gospodarka niemiecka jest coraz bardziej uzależniona od gospodarki polskiej. I tymi kwestiami powinniśmy się lewarować w stosunkach dwustronnych.
Interesy Polski i Niemiec mogą się bardzo rozjechać, jeżeli do władzy dojdą Zieloni i zechcą forsować restrykcyjne programy klimatyczne.
Rzeczywiście pójście Niemiec w kierunku zielonej agendy na całego może być dla nas trudne. Tyle tylko, że to szaleństwo Zielonych zostanie skorygowane, gdy tylko Niemcy jeszcze mocniej niż obecnie dostaną po kieszeni. Niemcy też muszą płacić coraz większe rachunki za prąd. Wahadło się więc odwróci. Poza tym SPD przed wyborami kładła nacisk na poprawę bytu najuboższych, a nie na zieloną rewolucję, zatem nawet gdyby rządziła z Zielonymi, to może racjonalizować ekspansywną politykę klimatyczną. Tak czy inaczej nie ma w Niemczech oczekiwania na rewolucyjną zmianę. Najbardziej radykalni są ci młodzi, którzy wchodzą na rynek pracy, mają niskie dochody i z trudem sobie radzą, opłacając rosnące czynsze, o których mówiliśmy. Większość społeczeństwa drastycznych zmian nie oczekuje. Dlatego zmiany będą miały przede wszystkim personalny charakter. Odspawywanie CDU/CSU od władzy będzie bolesne dla partii i jej członków. Wiele osób straci pracę w urzędach, fundacjach czy rozmaitych spółkach. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
O rozmówcy:
Dr Krzysztof Rak
Historyk, urzędnik, publicysta, od 2016 dyrektor Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Ukończył studia filozoficzne na UW. W 2019 uzyskał na UKSW stopień doktora nauk humanistycznych w dyscyplinie historia. Jest członkiem prezydium Polskiej Unii Ofiar Nazizmu i Zarządu Fundacji Ośrodek Analiz Strategicznych.