– Zakopać ciała?
– Zabrać broń, amunicję. Ciała zostawić dla przestrogi.
Innym razem na drodze Bismarck rebelianci zaatakowali konwój ukraiński. Ci ostrzeliwali się zza wozów, mieli dwóch rannych.
Skrzypczak posłał Ukraińcom tę samą kompanię specjalną, która rozprawiała się z moździerzystami. Polacy postąpili sprytnie. Nie zajechali bezpośrednio w rejon walki. Wysiedli wcześniej, przeszli bocznymi drogami i otoczyli rebeliantów. Potem tylko pozbierali karabiny i amunicję. Po zabiciu 11 bojowników do końca misji nie było na Bismarcku zasadzki.
Zaplanowane operacje wyglądały inaczej. W rejon zadania wojsko jechało zawsze pod osłoną nocy. Jeżeli na przykład cel oddalony był o 50 km od bazy, to operacja zaczynała się o północy. Po przejechaniu trasy żołnierze zatrzymywali się, ale nie w bezpośrednim pobliżu celu. Czekali poza miejscowościami, na odludziu. Kiedy zaczynało świtać (w Iraku około 4 rano), podchodzili do budynków i je okrążali. Z reguły były dwa pierścienie. W pierwszym iraccy strikerzy. Polacy wyszkolili kilka takich specjalnych plutonów. Oni wchodzili pierwsi, łamali drzwi i okna. W tym wewnętrznym pierścieniu z Irakijczykami byli polscy instruktorzy. Drugi, zewnętrzny pierścień, składał się z Polaków, Ukraińców i Salwadorczyków. Kiedy była gotowość do operacji, nad obiekt nadlatywała para śmigłowców bojowych. Nigdy bowiem nie było pewności, jaki potencjał mają obrońcy i czy w pobliżu nie ma jakiegoś odwodu, który mógłby uderzyć w zewnętrzny pierścień. Na lądowisku w pobliżu czekał śmigłowiec medyczny, gdyby trzeba było transportować rannych.
Jeżeli okazywało się, że siły są słabe w obiekcie, śmigłowce bojowe odlatywały. W sytuacji, gdy rebelianci podejmowali walkę, maszyny włączały się do akcji.
W odwodzie pozostawały kolejne dwa śmigłowce bojowe. W trakcie walki one podmieniały maszyny, które były nad celami. Robiono tak ze względu na kończące się paliwo. Odlatujące śmigłowce wykonywały jeszcze rundkę po okolicy, żeby sprawdzić, czy z sąsiednich miejscowości nie jadą z pomocą rebelianci. Raz tak było.
Koło Kalsu rebelianci jechali kilkoma pikapami, żeby wesprzeć okrążonych. Śmigłowce ich wykryły. Z tych pikapów Irakijczycy wygrażali pilotom karabinami. Mi-24 przeszły wzdłuż drogi i zaczęły siać z broni maszynowej. Jedno z aut zostało dosłownie rozpołowione.
Skrzypczak miał zaufanie do irackich uderzeniowców, którzy byli w pierwszym szeregu. Szkolili ich wojskowi z 1. Pułku Specjalnego z Lublińca. Generałowi zależało na tym, żeby ci żołnierze umieli dwie rzeczy – strzelać i zdobywać budynki. Dowódca nie chciał po prostu ryzykować życia Polaków przy szturmowaniu zabudowań. Ale prawda jest też taka, że gdy opór był duży, nie szturmowali nawet Irakijczycy.
Nad cele nadlatywały wówczas śmigłowce z rurami pełnymi rakiet i one załatwiały sprawę. Jak opowiada Skrzypczak, z punktu widzenia nacierającego dowódcy tak jest lepiej. Jeżeli budynek zaciekle się broni, to po co go szturmować? Lepiej ostrzelać, zburzyć, a potem z ruin wybrać rannych i zabitych.
– Czy informował pan przełożonych w Warszawie o szczegółach takich działań?
– Raz w tygodniu składałem meldunek szefowi Sztabu Generalnego Czesławowi Piątasowi. Brałem zawsze świadka do tej rozmowy telefonicznej. Robiłem tak, bo Piątas miał zwyczaj rzucać inwektywami, wkładać potem w usta dowódcom jakieś słowa, których nigdy nie wypowiedzieli. Te rozmowy to była gehenna. Na początku meldowałem, że mamy inicjatywę i dajemy łupnia rebeliantom. Ale potem przestałem o tym mówić.
– Dlaczego?
– Bo warczał, że moim zadaniem nie jest działanie, ale dbanie o bezpieczeństwo żołnierzy. Ja uważałem, że właśnie wychodzenie, podejmowanie inicjatywy było dbaniem o bezpieczeństwo. Lepiej robić tak, niż siedzieć za płotami i czekać na atak przeciwnika. Ale Piątas chciał słyszeć, że jest miód, że siedzimy w bazie i że w ogóle nic się nie dzieje.
– Z czego to wynikało?
– Z oczekiwań, które stawiali przed nim politycy. Wojskowi wypełniają wolę polityków, a ci nie chcą słyszeć o walkach, rannych, zabitych. Nie mówiłem więc o akcjach ofensywnych, tylko o… patrolach.
Nie mówiłem o zabitych rebeliantach, chociaż w normalnych warunkach powinienem to robić. Nie robiłem tego, bo zamiast walczyć i zajmować się wojskiem, musiałbym odpowiadać na dziesiątki pytań: A dlaczego zabity? A z jakiej broni? Ile kul w ciele? Ile amunicji wykorzystano? Gdzie kto stał w trakcie starcia? Itd.
– Miał pan straty bojowe?
– Żadnych. I to przy bardzo dużej aktywności operacyjnej. Zginął jeden żołnierz Roman Góralczyk w wypadku samochodowym. Siedział z tyłu w honkerze, kiedy wóz zderzył się z irackim autobusem. Nie miał hełmu na głowie i uderzył skronią w radiostację. Gdyby go nie zdjął, to nic by nie było. Oczywiście Piątas zażyczył sobie całego schematu wydarzenia, włącznie z rysunkami. Za ten wypadek prawie mnie zawrócił z misji. Innym ginęli ludzie niepotrzebnie i problemu nie było.
[srodtytul]Nie chcemy weteranów[/srodtytul]
Powrót do Polski był także gorzkim doświadczeniem. Ranni żołnierze, którzy wracali z Iraku, nie mieli należytej opieki medycznej. Brakowało pieniędzy na skomplikowane operacje.
– Zrozumiałem, że wszyscy mają nas w d… – mówi z goryczą generał. – Jeżeli wysyłamy żołnierzy na wojnę, to jednocześnie musimy być gotowi na to, że oni z tej wojny wrócą. Wrócą pokiereszowani psychicznie, ranni, okaleczeni. Niestety, przygotowani na to nie jesteśmy.
Podwładni zaczęli meldować Skrzypczakowi, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie refunduje trudnych operacji dla poszkodowanych żołnierzy.
– NFZ, Wojskowa Komisja Lekarska mogą odprawić weterana z kwitkiem, ale ja nie mogę, bo to jest mój człowiek. Ja byłem jego dowódcą, kiedy stracił nogę, przestrzelili mu łokieć, dostał odłamkiem w podbrzusze. Każdą operację można przeprowadzić, ale każda kosztuje. Skoro MON nie miało ochoty o to zadbać, ja musiałem szukać pieniędzy – wspomina Skrzypczak.
Naturalnym sponsorem był przemysł zbrojeniowy. Oczywiście to dziwna sytuacja, bo oni produkują na potrzeby wojska, a Skrzypczak współdecydował, czy ich sprzęt przyda się wojsku.
– To było dwuznaczne, ale nie bardzo miałem inne wyjście – opowiada.
Odbywało się to tak, że generał grzecznie prosił prezesa wielkiej firmy o pomoc: „Czy bylibyście uprzejmi, bo mamy tu rannych żołnierzy, wasze środki finansowe…”. Jego przydługą mowę kończyło zawsze pytanie rozmówcy: „Ile?”.
Do pierwszej takiej „misji” nie bardzo był przygotowany, ale nie chciał stracić szansy. O ile prosić? 30 tysięcy? 50? A jak będzie za mało? „Ćwierć miliona!” – wypalił. Prezesa wbiło w fotel. Zmarszczył czoło: „Dużo, ale dla pana generała znajdę”.
Skrzypczak twierdzi, że bieganie za pieniędzmi nie było dla niego upokarzające: – Wstrętne jest to, że wojskowi, którzy stracili zdrowie, walcząc tam, gdzie posłała ich Polska, zostają pozostawieni sami sobie. Przecież nie stali się inwalidami, bo uchlali się pod budką z piwem. Nie wolno ich beznamiętnie spisywać ze stanu armii jako niezdolnych do służby. Nie wolno o nich zapominać! Machina MON jest czasami bezduszna. Jakby woleli, żeby żołnierz zginął gdzieś w Iraku albo Afganistanie, a nie wracał tutaj i przysparzał dodatkowych zmartwień.
Na ranach fizycznych się nie kończyło. Po rozmowach z podlegającymi mu dowódcami Skrzypczak zrozumiał, że nadciągają kolejne kłopoty. Coraz częściej słyszał, że powracający z misji mają „problemy adaptacyjne”: nie mogą odnaleźć się wśród rodziny i dawnych przyjaciół.
„Problemy adaptacyjne” to chytry eufemizm, za którym kryła się brutalna rzeczywistość. Weterani wpadający w alkoholizm, domowe awantury prowadzące z czasem do przemocy. Facet nie potrafi wyrzucić z siebie tego, czego naoglądał się na misji. Żona nie rozumie, co się dzieje. Stara się pomóc, ale nie ma szans, bo nie ma pojęcia, co przez ostatnie sześć miesięcy przeżywał mąż. Zgodna rodzina nagle, w ciągu kilku tygodni, staje na granicy rozpadu. W dodatku on ciągle jest wojskowym: szkoli innych, ma broń, ostrą amunicję i jest coraz bardziej sfrustrowany. Z czasem zaczyna być jak odbezpieczony granat, może wybuchnąć przy lada okazji, nawet bez powodu.
Oczywiście każdy mógł zwrócić się o pomoc do wojskowego psychologa. Tyle że nikt się nie zwracał. Było to trochę niemęskie, obciachowe. Niby wszyscy rozumieli, że psycholog to tylko należna pomoc, nic zdrożnego, ale gdzieś w powietrzu zawsze wisiało oskarżenie: „pękł, oszalał, odbiła mu palma”.
Skrzypczak postanowił skorzystać z doświadczeń amerykańskich. Napisał oficjalny kwit do Ministerstwa Obrony Narodowej i Sztabu Generalnego. Chciał, by MON zorganizowało dwutygodniowe kursy adaptacyjne dla żołnierzy i ich rodzin. To miały być normalne wczasy, tyle że – tak jak w USA – pod okiem specjalistów, z możliwością udziału w warsztatach psychologicznych. Rodziny miały dostać szansę, by się dograć.
– Żeby nie było za drogo, proponowałem, by robić te wczasy w Wojskowym Ośrodku Wypoczynkowym w Karwicach, właściwie po kosztach. Posłałem listy do MON i Sztabu Generalnego.
Sztab się zgodził, ale MON odmówiło.
– Dlaczego?
– Powiedzieli, że takie działania są niecelowe. Oni nie oczekują, że żołnierze coś zaproponują, wymyślą. MON chce, żebyśmy trzaskali obcasami i krzyczeli: „Ta jest!”. A nasze problemy? Tak naprawdę to oni mają je w dupie. Ciągłe narady, dyskusje nic nie dają. A problem narasta. Tylko że decydenci są zbyt oddaleni od żołnierzy. I kurtuazyjna wizyta w rejonie misji niczego nie rozwiązuje. Brak jest systemu. I nic nie wróży, że w najbliższej przyszłości będzie. A weteranów z Iraku i Afganistanu jest już blisko 20 tysięcy!…
[ramka]Biografia gen. Skrzypczaka „Moja wojna”(Zysk i s-ka) we wtorek trafi do księgarń. W książce generał opowiada o strachu i służalczości wysokich rangą dowódców wobec polityków. O układach w Sztabie Generalnym przypominających wojskową falę. O misji w Afganistanie i rewolucji, jaka zaszła w polskiej armii od czasów PRL. [/ramka]