Irak – polska wojna bez znieczulenia

Polscy politycy nie chcieli słuchać, że w Iraku trwa wojna, opowiada generał Waldemar Skrzypczak. Gdy meldował do Warszawy o akcjach bojowych, słyszał, że ma się nie bić, ale „dbać o bezpieczeństwo żołnierzy”.

Publikacja: 10.04.2010 00:54

Irak – polska wojna bez znieczulenia

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Amerykanie z oddziału specjalnego ODA przywieźli do polskiej bazy trzech Irakijczyków. Związani w pęczek, nieludzko skatowani.

Polscy oficerowie głowili się, co zrobić: – Przecież oni zaraz umrą i będzie afera, że stało się to w polskiej bazie. Do szpitala ich zawieźć? Ludzie dostaną szału, jak ich zobaczą. Pomyślą, że to myśmy ich skatowali.

Generał Waldemar Skrzypczak zadzwonił do gubernatora miasta al Hilla. Gubernator przyjął wyjaśnienia i osobiście stawił się w szpitalu. Sprawa została załatwiona. Irakijczycy przeżyli. Nikt nie pomyślał, że to sprawka Polaków.

[srodtytul]500 dolarów za życie[/srodtytul]

To niejedyny raz, kiedy żołnierze armii Stanów Zjednoczonych „mocno przesadzili”. Skrzypczak widział to na własne oczy. Z jego doświadczenia wynika, że najbardziej kontrowersyjne operacje przeprowadzały oddziały specjalne ODA (Operational Detachment Alpha). Jednostki działały ponad granicami irackich prowincji – często w polskiej strefie. Najczęściej były to 12-osobowe grupy komandosów wyszkolonych do prowadzenia walki partyzanckiej, sabotażu lub realizacji misji wywiadowczych. Umieli przetrwać na terytorium nieprzyjaciela nawet kilka miesięcy bez dostaw zapasów.

W Iraku wykorzystywano ich inaczej. Tam prowadzili głównie akcje zatrzymywania osób podejrzewanych o terroryzm. W ich trakcie występowali w cywilnych arabskich ubraniach lub w wojskowych kombinezonach, bez dystynkcji. Dostawali informacje wywiadowcze, że, na przykład, w tym i w tym domu jest dziesięciu ludzi i trzeba ich zatrzymać. Wpadali z hukiem. Tyle że czasem porywali nie tych, co trzeba, bo doniesienia nie zawsze były precyzyjne, opowiada generał.

Jeńcy zatrzymani w „polskiej” prowincji czasem trafiali do naszej bazy do tymczasowego przetrzymania.

Skrzypczak wspomina drugi przypadek kontaktu z ODĄ: przywieźli na przechowanie dwóch makabrycznie pobitych chłopaków. Obaj byli sunnitami, uprowadzili ich i „dostarczyli” Amerykanom sami Irakijczycy, tyle że szyici.

Tym razem nie mógł pomóc nawet gubernator Hilli. Jeden z nastolatków był w szczególnie ciężkim stanie. Zrywał wenflony, nie dawał się zbadać, wył z bólu. Miał rozległe obrażenia wewnętrzne. Po dwóch dniach zmarł.

Generał zatelefonował do amerykańskiego dowódcy korpusu, generała Johna Vinesa.

Dwie godziny później po ciało przyleciały śmigłowce Black Hawk.

Generał pytał potem Amerykanów, dokąd je zabrali. Mówili, że do Stanów, żeby zrobić sekcję zwłok i wszcząć śledztwo.

Drugi Irakijczyk, ten, który przeżył spotkanie z ODĄ, został przy Polakach.

Nastolatek miał na imię Ali i był początkującym piłkarzem. Skrzypczak nie mógł zwrócić chłopakowi wolności, bo o tym decydowali Amerykanie. Ale młody pamiętał numer telefonu do ojca. Generał pozwolił mu zadzwonić. Po dwóch miesiącach milczenia Ali mógł powiadomić rodzinę, że żyje.

Historia uprowadzonego dzieciaka poruszyła dowódcę. Polecił zorganizować potajemną operację sprowadzenia do bazy jego matki i babci. Przyjechały dwie spracowane, ubrane na czarno kobiety. Poruszające spotkanie. Jeden wielki szloch. Młody Ali musiał siedzieć w polskiej bazie dwa miesiące. Wreszcie Amerykanie wydali zgodę na jego uwolnienie. Dostał w prezencie strój sportowy i piłki. Gdy opuszczał bazę, Skrzypczak był na operacji bojowej, ale w szpargałach ma film, jak nasi wypuszczają piłkarza do domu.

– Życie Irakijczyka kosztowało 500 dolarów. Dlaczego tak mówię? Słowacka kompania inżynieryjna gdzieś się przemieszczała. A drogą z naprzeciwka jechał samochód. Reguła była taka, że szła seria w górę i auto jadące z drugiej strony miało zjechać albo się zatrzymać. Chodziło o bezpieczeństwo żołnierzy. Poszła jedna seria w górę, druga, trzecia, a samochód jedzie. Słowak strzelił i zabił kierowcę. Nie wiadomo, dlaczego iracki kierowca nie zatrzymał się po strzałach ostrzegawczych. Zasnął, zagapił się, może się zagadał. Potem jeden z podwładnych powiedział mi, że rodzina przyszła po odszkodowanie. Myślałem, że zażądali co najmniej kilku tysięcy dolarów. Chcieli 500. Taka była cena życia. Wstrząs – opowiada generał.

[srodtytul]Generałowie boją się polityków[/srodtytul]

W czerwcu 2003 roku generał Skrzypczak poleciał pierwszy raz na Bliski Wschód, na rekonesans: – Z okien samolotu widać było po drodze rozświetlone miasta. Nagle zmiana. W dole mrok, kompletna ciemność. To był Irak.

Misja, jak opowiada generał, była nieprzygotowana. Kompletna improwizacja. Na początku nic nie grało. Nie było dobrych hełmów, butów, samochodów, kamizelek kuloodpornych, mundurów. Mediom wciskano, że wszystko jest cacy, ale było inaczej.

Decyzja polityczna o wysłaniu wojska zapadła w maju 2003 roku. Już w wakacje większość żołnierzy była na miejscu. To był szaleńczy termin narzucony wojskowym. Żaden z generałów nie miał odwagi powiedzieć tego politykom. Nikt nie miał odwagi spytać, dlaczego wysyłamy 2500 żołnierzy, a nie 2000 albo 4000. Komendy były „na już”. Kiedy szef Sztabu Generalnego Czesław Piątas słyszał od podwładnych, że to i to trzeba jeszcze zrobić, reagował irytacją: – Aha, to wy zadania nie chcecie wykonać?!

– Czy ktoś próbował przemówić do polityków, że wojsko jest jeszcze niegotowe?

– Ci, którzy powinni, tego nie zrobili – mówi Skrzypczak.

– Z czego to wynikało?

– Z obawy przed politykami. Najważniejsi wojskowi zachowywali się wobec nich z bezwzględnym posłuszeństwem. Bezdyskusyjnym.

Można było, a nawet trzeba było, inaczej. Na misję nie pojechała zwarta wytrenowana dywizja, ale zbieranina z całego wojska. Zlepek ochotników. Dowódcą został generał Andrzej Tyszkiewicz, który ostatnią formacją wojskową (brygadą) dowodził w 1990 roku. Wybór padł na niego, bo znał angielski i miał za sobą służbę w NATO. Wszystko rozgrywało się w biegu. Sprzęt i ludzie byli jeszcze w rozsypce, a do Szczecina wpływały już statki po wojsko. Mundury żołnierze dostawali na chwilę przed wyjazdem. Kamuflaż pustynny na ubraniach był za jasny. Na pustkowiu Polaków było widać z daleka. Mundury uszyto z tego samego materiału co do służby w Polsce. Tyle że w Iraku właśnie panowało piekielne lato. Oddychanie było jak wciąganie palącego żaru w płuca. Auta nie miały klimatyzacji. Żołnierze montowali na starach prowizoryczne wentylatory, ale na niewiele się to zdawało. Wojskowi jeździli po Iraku w blaszanych honkerach i starach, które na własną rękę obkładali workami z piaskiem i metalowymi płytami.

Na szczęście na pierwszej zmianie nie było jeszcze dużych zagrożeń. Największym utrapieniem dla pierwszej zmiany nie było zagrożenie ze strony rebeliantów, ale warunki służby – ekstremalnie polowe: mało wody do mycia. O toi-toiach nawet nie było co marzyć. W pustynnym upale po dwóch godzinach fetor niósł się na całą okolicę. Dla żołnierzy z Europy największym szokiem był brud i wszechogarniający bałagan.

Na południe od Bagdadu, czyli w terenie, gdzie wylądowali Polacy, toczyły się wcześniej ostre walki. Broniło się tam kilka dywizji irackich przed Amerykanami nacierającymi na stolicę. Infrastruktura została zniszczona, nie było ujęć wody. Hillą płynęły zdechłe wzdęte krowy. Obok Irakijczycy łowili ryby… Z tej samej rzeki czerpali wodę do picia. Woda w butelkach, rozdawana przez Polaków, była jednym z najcenniejszych towarów. Wszystko to robiło przygnębiające wrażenie.

Na miejscu nasi żołnierze funkcjonowali tylko dzięki pomocy Amerykanów. Bez nich byliby jak cygański tabor. Dostarczali Polakom paliwo, agregaty prądotwórcze, sprzęt inżynieryjny, jedzenie. Obsługa w stołówkach, włącznie z dowozem, przetwarzaniem, dzieleniem na porcje – wszystko to zabezpieczała ich ogromna firma logistyczna KBR. Amerykanie w 60 procentach brali na siebie ciężar finansowy pobytu Polaków w Iraku.

– Zawsze zadaję sobie pytanie, czy jak jesteśmy niesamodzielni, dotowani, to jesteśmy niezależnym wojskiem czy najemnikami? Frapuje mnie ten problem – zastanawia się generał.

[srodtytul]Warszawa nie wie, że wojsko walczy[/srodtytul]

Pierwszy kontyngent miał przede wszystkim problemy socjalne, logistyczne. Armia Saddama była rozbita, partyzantka iracka jeszcze nie zdążyła się dobrze zorganizować. Ale to się szybko zmieniło. Rebelianci stawali się groźniejsi, coraz odważniej sobie poczynali. Atakowali konwoje, strzelali z moździerzy do polskich baz. Skrzypczak objął dowództwo czwartej zmiany w lutym 2005 roku. I od razu dał sygnał przeciwnikom, że taktyka jego wojska będzie inna niż do tej pory – agresywna, zaczepna, ofensywna.

Skrzypczak poprosił artylerzystów, żeby wytypowali miejsce, z którego od dawna partyzanci ostrzeliwują jedną z baz. Gdy to zostało zrobione, na miejsce wyruszyła kompania specjalna. Żołnierze czekali trzy noce w ukryciu i się doczekali. Umęczony dowódca kompanii pytał Skrzypczaka o dalsze instrukcje:

– Zakopać ciała?

– Zabrać broń, amunicję. Ciała zostawić dla przestrogi.

Innym razem na drodze Bismarck rebelianci zaatakowali konwój ukraiński. Ci ostrzeliwali się zza wozów, mieli dwóch rannych.

Skrzypczak posłał Ukraińcom tę samą kompanię specjalną, która rozprawiała się z moździerzystami. Polacy postąpili sprytnie. Nie zajechali bezpośrednio w rejon walki. Wysiedli wcześniej, przeszli bocznymi drogami i otoczyli rebeliantów. Potem tylko pozbierali karabiny i amunicję. Po zabiciu 11 bojowników do końca misji nie było na Bismarcku zasadzki.

Zaplanowane operacje wyglądały inaczej. W rejon zadania wojsko jechało zawsze pod osłoną nocy. Jeżeli na przykład cel oddalony był o 50 km od bazy, to operacja zaczynała się o północy. Po przejechaniu trasy żołnierze zatrzymywali się, ale nie w bezpośrednim pobliżu celu. Czekali poza miejscowościami, na odludziu. Kiedy zaczynało świtać (w Iraku około 4 rano), podchodzili do budynków i je okrążali. Z reguły były dwa pierścienie. W pierwszym iraccy strikerzy. Polacy wyszkolili kilka takich specjalnych plutonów. Oni wchodzili pierwsi, łamali drzwi i okna. W tym wewnętrznym pierścieniu z Irakijczykami byli polscy instruktorzy. Drugi, zewnętrzny pierścień, składał się z Polaków, Ukraińców i Salwadorczyków. Kiedy była gotowość do operacji, nad obiekt nadlatywała para śmigłowców bojowych. Nigdy bowiem nie było pewności, jaki potencjał mają obrońcy i czy w pobliżu nie ma jakiegoś odwodu, który mógłby uderzyć w zewnętrzny pierścień. Na lądowisku w pobliżu czekał śmigłowiec medyczny, gdyby trzeba było transportować rannych.

Jeżeli okazywało się, że siły są słabe w obiekcie, śmigłowce bojowe odlatywały. W sytuacji, gdy rebelianci podejmowali walkę, maszyny włączały się do akcji.

W odwodzie pozostawały kolejne dwa śmigłowce bojowe. W trakcie walki one podmieniały maszyny, które były nad celami. Robiono tak ze względu na kończące się paliwo. Odlatujące śmigłowce wykonywały jeszcze rundkę po okolicy, żeby sprawdzić, czy z sąsiednich miejscowości nie jadą z pomocą rebelianci. Raz tak było.

Koło Kalsu rebelianci jechali kilkoma pikapami, żeby wesprzeć okrążonych. Śmigłowce ich wykryły. Z tych pikapów Irakijczycy wygrażali pilotom karabinami. Mi-24 przeszły wzdłuż drogi i zaczęły siać z broni maszynowej. Jedno z aut zostało dosłownie rozpołowione.

Skrzypczak miał zaufanie do irackich uderzeniowców, którzy byli w pierwszym szeregu. Szkolili ich wojskowi z 1. Pułku Specjalnego z Lublińca. Generałowi zależało na tym, żeby ci żołnierze umieli dwie rzeczy – strzelać i zdobywać budynki. Dowódca nie chciał po prostu ryzykować życia Polaków przy szturmowaniu zabudowań. Ale prawda jest też taka, że gdy opór był duży, nie szturmowali nawet Irakijczycy.

Nad cele nadlatywały wówczas śmigłowce z rurami pełnymi rakiet i one załatwiały sprawę. Jak opowiada Skrzypczak, z punktu widzenia nacierającego dowódcy tak jest lepiej. Jeżeli budynek zaciekle się broni, to po co go szturmować? Lepiej ostrzelać, zburzyć, a potem z ruin wybrać rannych i zabitych.

– Czy informował pan przełożonych w Warszawie o szczegółach takich działań?

– Raz w tygodniu składałem meldunek szefowi Sztabu Generalnego Czesławowi Piątasowi. Brałem zawsze świadka do tej rozmowy telefonicznej. Robiłem tak, bo Piątas miał zwyczaj rzucać inwektywami, wkładać potem w usta dowódcom jakieś słowa, których nigdy nie wypowiedzieli. Te rozmowy to była gehenna. Na początku meldowałem, że mamy inicjatywę i dajemy łupnia rebeliantom. Ale potem przestałem o tym mówić.

– Dlaczego?

– Bo warczał, że moim zadaniem nie jest działanie, ale dbanie o bezpieczeństwo żołnierzy. Ja uważałem, że właśnie wychodzenie, podejmowanie inicjatywy było dbaniem o bezpieczeństwo. Lepiej robić tak, niż siedzieć za płotami i czekać na atak przeciwnika. Ale Piątas chciał słyszeć, że jest miód, że siedzimy w bazie i że w ogóle nic się nie dzieje.

– Z czego to wynikało?

– Z oczekiwań, które stawiali przed nim politycy. Wojskowi wypełniają wolę polityków, a ci nie chcą słyszeć o walkach, rannych, zabitych. Nie mówiłem więc o akcjach ofensywnych, tylko o… patrolach.

Nie mówiłem o zabitych rebeliantach, chociaż w normalnych warunkach powinienem to robić. Nie robiłem tego, bo zamiast walczyć i zajmować się wojskiem, musiałbym odpowiadać na dziesiątki pytań: A dlaczego zabity? A z jakiej broni? Ile kul w ciele? Ile amunicji wykorzystano? Gdzie kto stał w trakcie starcia? Itd.

– Miał pan straty bojowe?

– Żadnych. I to przy bardzo dużej aktywności operacyjnej. Zginął jeden żołnierz Roman Góralczyk w wypadku samochodowym. Siedział z tyłu w honkerze, kiedy wóz zderzył się z irackim autobusem. Nie miał hełmu na głowie i uderzył skronią w radiostację. Gdyby go nie zdjął, to nic by nie było. Oczywiście Piątas zażyczył sobie całego schematu wydarzenia, włącznie z rysunkami. Za ten wypadek prawie mnie zawrócił z misji. Innym ginęli ludzie niepotrzebnie i problemu nie było.

[srodtytul]Nie chcemy weteranów[/srodtytul]

Powrót do Polski był także gorzkim doświadczeniem. Ranni żołnierze, którzy wracali z Iraku, nie mieli należytej opieki medycznej. Brakowało pieniędzy na skomplikowane operacje.

– Zrozumiałem, że wszyscy mają nas w d… – mówi z goryczą generał. – Jeżeli wysyłamy żołnierzy na wojnę, to jednocześnie musimy być gotowi na to, że oni z tej wojny wrócą. Wrócą pokiereszowani psychicznie, ranni, okaleczeni. Niestety, przygotowani na to nie jesteśmy.

Podwładni zaczęli meldować Skrzypczakowi, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie refunduje trudnych operacji dla poszkodowanych żołnierzy.

– NFZ, Wojskowa Komisja Lekarska mogą odprawić weterana z kwitkiem, ale ja nie mogę, bo to jest mój człowiek. Ja byłem jego dowódcą, kiedy stracił nogę, przestrzelili mu łokieć, dostał odłamkiem w podbrzusze. Każdą operację można przeprowadzić, ale każda kosztuje. Skoro MON nie miało ochoty o to zadbać, ja musiałem szukać pieniędzy – wspomina Skrzypczak.

Naturalnym sponsorem był przemysł zbrojeniowy. Oczywiście to dziwna sytuacja, bo oni produkują na potrzeby wojska, a Skrzypczak współdecydował, czy ich sprzęt przyda się wojsku.

– To było dwuznaczne, ale nie bardzo miałem inne wyjście – opowiada.

Odbywało się to tak, że generał grzecznie prosił prezesa wielkiej firmy o pomoc: „Czy bylibyście uprzejmi, bo mamy tu rannych żołnierzy, wasze środki finansowe…”. Jego przydługą mowę kończyło zawsze pytanie rozmówcy: „Ile?”.

Do pierwszej takiej „misji” nie bardzo był przygotowany, ale nie chciał stracić szansy. O ile prosić? 30 tysięcy? 50? A jak będzie za mało? „Ćwierć miliona!” – wypalił. Prezesa wbiło w fotel. Zmarszczył czoło: „Dużo, ale dla pana generała znajdę”.

Skrzypczak twierdzi, że bieganie za pieniędzmi nie było dla niego upokarzające: – Wstrętne jest to, że wojskowi, którzy stracili zdrowie, walcząc tam, gdzie posłała ich Polska, zostają pozostawieni sami sobie. Przecież nie stali się inwalidami, bo uchlali się pod budką z piwem. Nie wolno ich beznamiętnie spisywać ze stanu armii jako niezdolnych do służby. Nie wolno o nich zapominać! Machina MON jest czasami bezduszna. Jakby woleli, żeby żołnierz zginął gdzieś w Iraku albo Afganistanie, a nie wracał tutaj i przysparzał dodatkowych zmartwień.

Na ranach fizycznych się nie kończyło. Po rozmowach z podlegającymi mu dowódcami Skrzypczak zrozumiał, że nadciągają kolejne kłopoty. Coraz częściej słyszał, że powracający z misji mają „problemy adaptacyjne”: nie mogą odnaleźć się wśród rodziny i dawnych przyjaciół.

„Problemy adaptacyjne” to chytry eufemizm, za którym kryła się brutalna rzeczywistość. Weterani wpadający w alkoholizm, domowe awantury prowadzące z czasem do przemocy. Facet nie potrafi wyrzucić z siebie tego, czego naoglądał się na misji. Żona nie rozumie, co się dzieje. Stara się pomóc, ale nie ma szans, bo nie ma pojęcia, co przez ostatnie sześć miesięcy przeżywał mąż. Zgodna rodzina nagle, w ciągu kilku tygodni, staje na granicy rozpadu. W dodatku on ciągle jest wojskowym: szkoli innych, ma broń, ostrą amunicję i jest coraz bardziej sfrustrowany. Z czasem zaczyna być jak odbezpieczony granat, może wybuchnąć przy lada okazji, nawet bez powodu.

Oczywiście każdy mógł zwrócić się o pomoc do wojskowego psychologa. Tyle że nikt się nie zwracał. Było to trochę niemęskie, obciachowe. Niby wszyscy rozumieli, że psycholog to tylko należna pomoc, nic zdrożnego, ale gdzieś w powietrzu zawsze wisiało oskarżenie: „pękł, oszalał, odbiła mu palma”.

Skrzypczak postanowił skorzystać z doświadczeń amerykańskich. Napisał oficjalny kwit do Ministerstwa Obrony Narodowej i Sztabu Generalnego. Chciał, by MON zorganizowało dwutygodniowe kursy adaptacyjne dla żołnierzy i ich rodzin. To miały być normalne wczasy, tyle że – tak jak w USA – pod okiem specjalistów, z możliwością udziału w warsztatach psychologicznych. Rodziny miały dostać szansę, by się dograć.

– Żeby nie było za drogo, proponowałem, by robić te wczasy w Wojskowym Ośrodku Wypoczynkowym w Karwicach, właściwie po kosztach. Posłałem listy do MON i Sztabu Generalnego.

Sztab się zgodził, ale MON odmówiło.

– Dlaczego?

– Powiedzieli, że takie działania są niecelowe. Oni nie oczekują, że żołnierze coś zaproponują, wymyślą. MON chce, żebyśmy trzaskali obcasami i krzyczeli: „Ta jest!”. A nasze problemy? Tak naprawdę to oni mają je w dupie. Ciągłe narady, dyskusje nic nie dają. A problem narasta. Tylko że decydenci są zbyt oddaleni od żołnierzy. I kurtuazyjna wizyta w rejonie misji niczego nie rozwiązuje. Brak jest systemu. I nic nie wróży, że w najbliższej przyszłości będzie. A weteranów z Iraku i Afganistanu jest już blisko 20 tysięcy!…

[ramka]Biografia gen. Skrzypczaka „Moja wojna”(Zysk i s-ka) we wtorek trafi do księgarń. W książce generał opowiada o strachu i służalczości wysokich rangą dowódców wobec polityków. O układach w Sztabie Generalnym przypominających wojskową falę. O misji w Afganistanie i rewolucji, jaka zaszła w polskiej armii od czasów PRL. [/ramka]

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy