W rządzie Jędrzeja Moraczewskiego powołanym w listopadzie 1918 roku został pan ministrem spraw wewnętrznych. Podobno urzędowanie uprzykrzali panu trochę interesanci.
Kiedy o 9-tej przychodziłem do biura – aut ministerialnych jeszcze nie było, a tramwaje były zapchane – czekało mnie już 30–40 interesantów, których znaczną część musiałem przyjąć, bo każdy chciał osobiście porozmawiać z obywatelem – ekscelencją. Najmniej groźni byli ci, co mieli jakieś skomplikowane sprawy, bo te odkładałem do przejrzenia albo odsyłałem do któregoś z urzędników według kompetencji; ale kiedy sprawa była tak prosta, że po jednym rzucie oka na podanie mogłem na nim umieścić przychylną decyzję, interesant czuł się zawiedzionym, zaczynał on bowiem swoją orację; zdarzało się, że trzeba go było dobrotliwie podprowadzić do drzwi, kiedy indziej diabły i pioruny fruwały w powietrzu.