Jerzy Kulej, boks i życie towarzyskie

W stolicy młodzież miała kawiarnie czynne codziennie od 17 do 22, gdzie wstęp kosztował 15 zł, a szklanka kawy 2,5 zł - mówi Jerzy Kulej w rozmowie z Januszem Pinderą

Aktualizacja: 08.11.2010 20:08 Publikacja: 06.11.2010 00:01

Feliks Stamm i Jerzy Kulej, 1967 r.

Feliks Stamm i Jerzy Kulej, 1967 r.

Foto: NAC

[b]Rz: Czytał pan „Złego” Leopolda Tyrmanda, poznał pan taką Warszawę, jaką opisywał?[/b]

Mogę nawet powiedzieć, że chodziłem jego śladami, bo to była moja ulubiona lektura. Uwielbiałem nocami zaglądać na warszawskie bazary, na których życie buzowało jak w tyglu bez względu na porę dnia i roku. Fascynujące doświadczenie. Chciałeś coś zjeść nad ranem, napić się, gdy stolica już spała, nie było problemu. A widok tęgiej kobiety, która pod kiecką, między szeroko rozstawionymi nogami trzymała kociołek z gorącym bigosem, będę pamiętał do końca życia. Wódeczki też nigdy nie brakowało. W litrowych butelkach, w ćwiartkach, jak chciałeś, do tego dobrze schłodzona była na zawołanie. Tak samo jak panie gotowe umilić życie. Dla mnie, chłopaka z rozmodlonej Częstochowy, to był inny świat.

[b]Warszawa to było aż tak wesołe miasto?[/b]

Mało powiedziane, ona powalała. Tu był Pałac Kultury, knajpa przy knajpie, Cafe pod Minogą, gdzie śpiewał Mieczysław Fogg, a w Częstochowie jedna ulica. Za Jasną Górą zaczynał się już las. W stolicy młodzież miała kawiarnie czynne codziennie od 17 do 22, gdzie wstęp kosztował 15 zł, a szklanka kawy 2,5 zł. Pamiętam miłą żydowską restaurację Amikę, zresztą wszędzie można było zjeść i potańczyć. Później jeździliśmy do Nieporętu, tam grali moi znajomi, więc było wesoło. Właśnie wtedy pojawiły się prawdziwe włoskie lody, cassate. Najtaniej wychodziło podzielić je na cztery osoby. To był smak, którego się nie zapomina. Miałem wtedy 19 lat.

[b]Od razu wtopił się pan w to w barwne, warszawskie życie. Mógł pan liczyć na zacnych przewodników?[/b]

Wygrywałem kolejne walki, miałem tysiące kibiców, więc przewodników nie brakowało. Najcenniejsi byli ci ze świata kultury. Dzięki nim poznawałem inny świat. Oni przychodzili oglądać, jak walczę, a ja chodziłem na spektakle, w których grali, poznałem operetkę, rozliczne kabarety. Taki Józio Prutkowski, aktor, pisarz i satyryk, był wariatem na punkcie sportu, więc nic dziwnego, że chętnie gościł mnie przy swoim stoliku, bez względu na to, gdzie się bawił. A przy nim zawsze gromadził się tłum. Później się zaprzyjaźniliśmy, polubiły się nasze żony. To były czasy, kiedy Józio miał już kłopoty z sercem, więc jak poczuł się gorzej w swoim ulubionym SPATiF, to odwoziłem go samochodem do domu.

[b]Który z pańskich kolegów bokserów towarzyszył panu w tych nocnych eskapadach po Warszawie?[/b]

Najczęściej Władek Komar, on też zaczynał od boksu, ale to był wyjątkowo wszechstronny atleta. Nieśmiertelną sławę zdobył, wygrywając pchnięcie kulą na igrzyskach w Monachium, ale wcześniej uprawiał wiele dyscyplin, między innymi rugby.

[b]W boksie sukcesów jednak nie odniósł. Do legendy przeszła jego porażka z Mario Masteghinem na warszawskim Torwarze w meczu młodzieżowych reprezentacji Polski i Włoch. To nie był jedyny nokaut, jakiego doznał w swojej krótkiej karierze pięściarza.[/b]

Coś o tym wiem, bo byłem jednym z tych, którzy znosili go wtedy z ringu. Władziu miał sporo talentu. Zaczynał u Munia Małeckiego, a to była solidna szkoła. To były czasy, gdy w Warszawie roiło się od bokserskich klubów, a dobrych trenerów było zatrzęsienie. Mistrzostwa Warszawy trwały cztery dni, tyle, co teraz mistrzostwa Polski. Komar, mężczyzna mierzący blisko 2 metry, był pięknie ustawiony technicznie, miał dobrą pracę nóg, niezły lewy prosty i prawą kontrę. Poznałem go na turnieju juniorów w Lublinie, ja wygrałem w wadze piórkowej, on w ciężkiej. Rywalizowaliśmy o miano najlepszego pięściarza i to Feliks Stamm, legendarny trener polskich bokserów, zdecydował, że wybrano mnie. Komar żartował, że ograbiłem go z głównej nagrody, skórzanej walizki.

[b]Legendy krążyły później o jego hulaszczym stylu życia...[/b]

Wtedy nie pił, nie palił, ale zbyt kochał kobiety, a one jego. Twierdziły, że był wyjątkowym atletą seksualnym. Przed walką z Masteghinem spędził upojną noc z pewną piękną jak łania lekkoatletką i zwyczajnie poszło mu w nogi. Pierwszą rundę jeszcze jakoś przetańczył, ale w drugiej, gdy miał je już jak z waty, Włoch tak go pacnął, że nie było co zbierać. Byłem przerażony, myślałem, że Władzio nie żyje.

[b]Kto jeszcze wam wtedy towarzyszył w tych nocnych zabawach?[/b]

Tyczkarz Włodek Sokołowski, który prowadzał się z Kaliną Jędrusik. Nie wiem, co ich łączyło, ale – o ile pamiętam – mąż Kaliny, znany pisarz Stanisław Dygat, nie miał pretensji. Później Włodek, który skończył architekturę, wyjechał do Nowego Jorku, gdzie do dziś pracuje w swoim zawodzie. Ja też miałem okazję poznać kilka miłych pań. Bardzo lubiliśmy się z nieżyjącą już Elą Czyżewską. Dużo paliła, lubiła wypić i się zabawić. Imponowała mi też Violetta Villas, bo miała głos jak dzwon. Potrafiła tak huknąć w mikrofon, że wzmacniacze wysiadały. Zaprzyjaźniłem się z Bogdanem Łazuką, poznałem Romana Polańskiego.

[b]

Andrzeja Badeńskiego, naszego znakomitego lekkoatlety, mistrza jednego okrążenia, nie było w tej waszej bankietowej grupie?[/b]

On miał inne środowisko, ocierał się o warszawski high life, był playboyem, za którym ciągnął się rój młodych dziewcząt. Już później, gdy skończyłem karierę, przyjeżdżał pod moją knajpę czerwonym volkswagenem. Ring na rogu Piwnej i Piekarskiej był herbaciarnią, która powstała w miejsce zapuszczonego, pełnego ogromnych karaluchów baru mlecznego. Prowadziła ten lokal moja pierwsza żona, matka mojego jedynego syna Waldka. Włożyłem w ten interes wszystkie oszczędności i – niestety – nigdy ich nie odzyskałem. Po roku zbankrutowaliśmy. Kiedy przedstawiałem rachunki, oskarżono mnie, że próbuję wyłudzić pieniądze od przedsiębiorstwa państwowego. Skapitulowałem.

[b]

Ale bawił się pan dalej. Gdzie najczęściej, gdzie było najprzyjemniej?[/b]

To były takie czasy, że był czas i na zabawę, i na zdobywanie medali. Często bywałem w SPATiF w Alejach Ujazdowskich 45, bardzo lubiłem Kamieniołomy w Europejskim. To tam czasami udzielałem wywiadów znajomym redaktorom. Przy dansingowej muzyce, dobrej kolacji i buteleczce czegoś mocniejszego. To było zupełnie inaczej niż dzisiaj. Inna cywilizacja, chyba weselsza, bardziej przyjazna ludziom.

[b]A jak bywał pan w tych wszystkich lokalach, to Tyrmanda czy Marka Hłaski pan nie spotykał?[/b]

Tyrmand dość wcześnie wyjechał w kraju, więc nie miałem okazji. Hłaskę widywałem, ale on obracał się w innym towarzystwie. Kultura była wtedy mocno podzielona, nie wszyscy się lubili.

[b]

Kogo pan zapamiętał szczególnie z tamtych knajpianych czasów?[/b] |

Najbardziej pana Frania, silnego szatniarza ze SPATiF. To był niezwykły człowiek. Można było u niego wszystko kupić, dewizy też, zaciągnąć pożyczkę. Jego pogrzeb był w Warszawie wydarzeniem. Orszak żałobny był tak wielki, że tramwaje stawały, nie mogły przejechać. Na zawsze zostanie mi też w pamięci znakomity aktor Bronisław Pawlik. Wpadał na krótko, by się szybko napić. Nigdy wcześniej i później nie spotkałem kogoś pijącego jak on. Pił wódkę, nie odchylając głowy. Stojąc z boku, nie wiedziałeś, czy jeszcze rozmawia, czy już wypił. To było niesamowite doświadczenie. Mogłem tak stać i patrzeć bez końca. Później miałem przyjemność się z nim napić i poznać go bliżej. W stanie wojennym miał zaświadczenie od lekarza, gdzie było napisane, że nie wolno mu odmówić podania alkoholu, bo może to mieć fatalne skutki dla jego zdrowia. Wtedy alkohol podawano dopiero od 13, więc zaświadczenie było cenne.

[b]Lubiły pana kobiety?[/b]

Nie będę zaprzeczał. Duży nie byłem, ale ringowe sukcesy robiły swoje. Bywało i tak, że starsze panie podchodziły, mówiąc: gdybym była młodsza, pocałowałabym pana, panie Jurku, w rękę. Nie ukrywam, sława miała swój smak. Proszę pamiętać, że wtedy przed bokserskimi derbami stolicy kolejki do kas ustawiały się już wczesnym rankiem. Było trochę tak jak jeszcze do niedawna na walkach Oscara De La Hoi w Las Vegas. Ludzie filmu i estrady siedzieli w pierwszych rzędach. Nic dziwnego, że kiedyś, gdy chciałem kupić bilet od koników pod Relaksem na „Biały kanion” dla żony i siebie po dziesięciokrotnie wyższej cenie, usłyszałem: – Franek, na Boga, co ty robisz. Przecież to Jurek Kulej, nasza duma, nasza sława. Ten, który chciał mi je sprzedać, od razu przeprosił i mówi: – Dla ciebie tyle, ile w kasie. Za to, że tak tych ruskich lejesz, za te wzruszenia.

[b]Gdzie pan mieszkał w Warszawie?[/b]

Jeszcze jako kawaler na Podchorążych. Miałem klubowy pokoik z kuchnią. 40 metrów kwadratowych.

[b]

Nie było z tym problemów, mieszkania były przecież towarem deficytowym w stolicy w tamtych czasach?[/b]

Boksowałem w Gwardii, klub występował do MSW o lokum dla zawodnika i problem znikał. Później, gdy już się ożeniłem, a żona była w ciąży, przysługiwały mi dwa pokoje z kuchnią. Przeniosłem się więc na Grójecką 32. Musiałem tylko trenować i wygrywać.

[b]Czyli to było takie amatorstwo po polsku?[/b]

Jakie tam amatorstwo. Czysta ustrojowa hipokryzja. Byliśmy pełną gębą zawodowcami, a sponsora mieliśmy najbogatszego i najsolidniejszego z możliwych. Sponsorowało nas przecież państwo. W klubie miałem 700 zł miesięcznego stypendium, w kadrze 2500. Tylko ja i Zbyszek Pietrzykowski dostawaliśmy z PZB, bo byliśmy najlepsi.

[wyimek]Jakie tam amatorstwo. Byliśmy pełną gębą zawodowcami. Zarabiałem więcej od ministra. Mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie, oprócz paszportów w kieszeni [/wyimek]

A przecież to nie wszystko. Miałem 4600 zł pensji w klubie i premie za wygrane walki.

[b]Ile płacono za zwycięstwo w ligowym pojedynku?[/b]

400 zł. Jeśli drużyna wygrywała mecz, to ten, który przegrał, otrzymywał na otarcie łez połowę tej sumy. Jeśli przegrywała, to nic.

[b]Wynika z tego, że w dobrym miesiącu wyciągał pan ponad 10 tysięcy złotych. Jaką to miało wartość w tamtych czasach?[/b]

Zarabiałem więcej od ministra. Średnia krajowa nie przekraczała dwóch tysięcy, dolar był po 100 zł, butelka wódki w Peweksie kosztowała 50 centów. A niezły samochód ponad 100 tysięcy złotych. W rok można było tyle uzbierać. A do tego, jak ktoś miał głowę na karku, można było jeszcze dorobić na wyjazdach. Takie przecież były czasy.

[b]Sport był tak ważny, że tyle wam było wolno?[/b]

Podczas igrzysk w Tokio (1964 r.) polskie miasta były puste.

W Warszawie stawały tramwaje i autobusy, gdy TVP pokazywała transmisje z Japonii. A przecież nie każdy miał telewizor. Siła sportu była ogromna, a sukcesów nie brakowało. Byliśmy pieszczochami systemu, mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie, oprócz paszportów w kieszeni.

[b]Nie wszyscy, panie Jurku, nie wszyscy byli pieszczochami. Byłem kiedyś u Mariana Kasprzyka w Bielsku-Białej. Małe mieszkano, rower w przedpokoju. To wszystko, czego się dorobił pański kolega, złoty medalista olimpijski z Tokio i brązowy z Rzymu.[/b]

Marianek nigdy nie walczył o swoje. Zawsze mówił, że do szczęścia wystarcza mu to, co ma. Taki po prostu był, cudowny człowiek. Inni tę jego dobroć wykorzystywali, prowokowali, a on był porywczy, więc trafił nawet do więzienia. Stamm do końca walczył o niego i Kasprzyk, gdy już swoje odsiedział, do Japonii jednak poleciał.

[b]Pamięta pan powitanie po igrzyskach w Tokio? To był niewyobrażalny sukces polskiego boksu. Ekipa Feliksa Stamma zdobyła siedem medali, a panu, Kasprzykowi i Józefowi Grudniowi zagrano tam polski hymn...[/b]

Ludzie czekali na nas w Warszawie kilka dni, bo powrót się przedłużał. Najpierw płynęliśmy do Nachodki statkiem z Jokohamy, później jechaliśmy pociągiem, a gdy już wreszcie wsiedliśmy do samolotu i po kilku godzinach mieliśmy wylądować w Moskwie, okazało się, że musimy lecieć do Irkucka. Syberia, 40 stopni mrozu, a my tylko w ortalionowych płaszczykach. No, ale gościli nas tam cudownie, zafundowali nawet przejażdżkę na reniferach.

[b]Jakie były nagrody za olimpijskie sukcesy?[/b]

Złoci medaliści z Tokio otrzymywali po 30 dolarów, srebrni po 20, a brązowi po 15. Tadek Walasek i Pietrzykowski odmówili przyjęcia należnych im sum i przekazali je na rozwój sportu w Polsce. Za złoty medal w Meksyku płacono już nieco więcej – 70 dolarów. Trener Stamm po Tokio dostał 12 tysięcy złotych, a po Meksyku 25 tysięcy. Mnie w Gwardii awansowano z porucznika na kapitana.

[b]Były jeszcze talony na samochody, towar luksusowy w tamtych czasach. Pan też je dostawał?[/b]

Za meksykańskie złoto odebrałem popielatego volkswagena 1200 standard. Podobny otrzymała Irena Szewińska. Nominalnie kosztował 140 tysięcy, a na czarnym rynku ćwierć miliona. Musieliśmy tylko poprosić o taką nagrodę pisemnie premiera Józefa Cyrankiewicza. Nazywaliśmy to koncertem życzeń. Jedni prosili o mieszkania, inni o samochody, jeszcze inni o rentę dla chorej matki.

[b]Jak wyglądały spotkania z przedstawicielami najwyższych władz?[/b]

Pamiętam takie spotkanie w Urzędzie Rady Ministrów po igrzyskach w Meksyku. Byli tam Władysław Gomułka i Cyrankiewicz, przymierzali sombrera. Gomułka, gdy mu mnie przedstawiono, wypalił bez ogródek: – Ale was, Kulej, w tym boksie pokiereszowano. Włodzimierz Reczek, przewodniczący PKOl i GKKFiT, szybko wyjaśnił pierwszemu sekretarzowi KC PZPR, że to wynik wypadku samochodowego, któremu uległem przed igrzyskami. Jechałem wtedy swoim starym mercedesem, nagle na drogę wyjechała dziewczynka na rowerze. Uciekłem na pobocze, wpadłem w poślizg, uderzyłem w drzewo. Setki kawałków rozbitej szyby utkwiły mi w twarzy.

[b]Cyrankiewicz ponoć bardziej od Gomułki interesował się sportem?[/b]

Czuł się jak ryba w wodzie w gronie sportowców, a szczególnie wśród przedstawicielek płci pięknej. To właśnie on inicjował wspomniane już koncerty życzeń. Każdy wtedy chwytał za pióro i o coś prosił.

[b]Niewiele brakowało, by do Meksyku pan jednak nie pojechał. Słynna awantura w Zakopanem zakończona bijatyką z góralami mogła wszystko przekreślić...[/b]

To nie była jedyna taka sytuacja. Kilka dni wcześniej mogłem zginąć od góralskiego noża. To było w Watrze, gdzie wraz z Lucjanem Trelą (bokser wagi ciężkiej – przyp. j.p.) wyskoczyliśmy wieczorem na piwko. Widać nie spodobaliśmy się góralom, bo jeden z nich ruszył w naszym kierunku z nożem w ręku. Wtedy też przydały się umiejętności wyniesione z ringu.

[b]A ta wojna na Krupówkach?[/b]

Wracaliśmy z dancingu, szliśmy Krupówkami w dół, do postoju taksówek, by dojechać do schroniska w Dolinie Kościeliskiej, a stamtąd dojść na Ornak, gdzie tego dnia spała grupa olimpijska. I wtedy banda miejscowych zaczęła szukać z nami zaczepki. Walka nie trwała długo, ale prawdziwe problemy się zaczęły, gdy pobiegłem za jednym z nich. Uciekał w kierunku pobliskiego komisariatu, wołając o pomoc.

[b]Co było dalej?[/b]

Milicjanci tłukli, czym popadnie. Mnie, porucznika milicji. Znokautowałem wtedy czterech funkcjonariuszy, jednemu wyrwałem pistolet i wycelowałem w kierunku tych, którzy katowali mnie przed komisariatem.

[b]I znów pomógł Feliks Stamm?[/b]

Był jak ojciec, stał murem za nami. Wtedy też mnie wybronił, a ja odwdzięczyłem się złotym medalem, jedynym dla polskiego boksu.

[b]Dlaczego nie przeszedł pan wtedy na zawodowstwo? Dwukrotny mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz Europy, niezwykły wojownik, który nigdy, nawet na stojąco, nie był liczony. Nie miał pan propozycji, by uciec z kraju?[/b]

Była niejedna. Najpierw w Irlandii, później w Danii. „Zostaw tylko paszport” – mówili, ale ja nawet o tym nie pomyślałem. Nie mogli zrozumieć, że jestem rozkochany w Polsce, że jak zamknę oczy, to widzę nasze góry, morze, Mazury, bez których nie mogę żyć i mam tam teraz domek.

[b]Skończył pan studia, zagrał w kilku filmach, w tym w kultowym „Przepraszam, czy tu biją” Marka Piwowskiego, dziś komentuje pan w telewizji walki bokserskie. Chyba nie ma pan powodów do narzekań?[/b]

Jak sobie przypomnę moje dzieciństwo na biednym częstochowskim osiedlu „Ostatni grosz”, to nie chce mi się wierzyć, że tyle przeżyłem. Byłem wojennym dzieckiem, które się bawiło, rozbrajając niewybuchy. Pamiętam ojca, który wojnę spędził w lesie, i te nieliczne chwile, gdy przychodził do naszego małego domku z ogródkiem wraz z kolegami. Byli brudni, nieogoleni, z pistoletami za pasem, jak na westernie. Pili dużo bimbru i śpiewali, zawsze kogoś żegnali. Ja też widziałem śmierć na każdym kroku. Po wojnie ojciec zabrał mnie ze sobą na Ziemie Odzyskane, a siostra została w Częstochowie z matką. Pamiętam kochanki ojca, jeszcze teraz słyszę, jak mówiły: Herr Mieciu, Herr Mieciu! Kiedy wróciliśmy do Częstochowy do domu, ojciec ostatecznie nas zostawił i związał się z inną kobietą.

[b]Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co pan, wielu z pańskich kolegów targnęło się po zakończeniu kariery na życie. Jeśli było tak dobrze, jak pan mówi, to dlaczego kończyło się tak tragicznie?[/b]

Tak czasami bywa, gdy po 20 latach życia pod kloszem dochodzi do zderzenia z realiami. A jak do tego nie ma się za co napić, medale zastawione w lombardzie, to zostawała tylko lina. Powiesili się dwukrotny medalista olimpijski Leszek Błażyński i Włodek Caruk, Janek Górny wyskoczył z pędzącego pociągu. Samobójstwo popełnili Stanisław Dzienis, Tadeusz Rozpierski, Zenon Milewski. Był w tym gronie też Jan Gałązka, jeden z największych talentów po wojnie. Ale na tej smutnej liście są nie tylko bokserzy, o tym też trzeba pamiętać. Na szczęście od czasu, gdy sportowcy mają dożywotnie stypendia za medale olimpijskie, o takich tragediach już się nie słyszy.

[b]Jak pan spędza wolny czas?[/b]

Najczęściej wraz ze swoją partnerką na Mazurach. Siadam sobie przed kominkiem z książką, czasem wskakuję do jeziora. Pływać kończę ostatniego dnia października. Wszyscy w okolicy o tym wiedzą.

[b]A kiedy pan zaczyna?[/b]

W swoje imieniny, Jerzego i Wojciecha, 23 kwietnia. Wtedy znów wskoczę do wody.

[b]Rz: Czytał pan „Złego” Leopolda Tyrmanda, poznał pan taką Warszawę, jaką opisywał?[/b]

Mogę nawet powiedzieć, że chodziłem jego śladami, bo to była moja ulubiona lektura. Uwielbiałem nocami zaglądać na warszawskie bazary, na których życie buzowało jak w tyglu bez względu na porę dnia i roku. Fascynujące doświadczenie. Chciałeś coś zjeść nad ranem, napić się, gdy stolica już spała, nie było problemu. A widok tęgiej kobiety, która pod kiecką, między szeroko rozstawionymi nogami trzymała kociołek z gorącym bigosem, będę pamiętał do końca życia. Wódeczki też nigdy nie brakowało. W litrowych butelkach, w ćwiartkach, jak chciałeś, do tego dobrze schłodzona była na zawołanie. Tak samo jak panie gotowe umilić życie. Dla mnie, chłopaka z rozmodlonej Częstochowy, to był inny świat.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił