Koło stoczni gdańskiej stoi budynek z czerwonej cegły. To liceum ogólnokształcące, popularna jedynka. Tu uczył się w latach 1967–1971 Olek. Chodził do jednej z wielu przeładowanych klas, razem z innymi dziećmi robotników i przeważnie technicznych inteligentów obsługujących najczęściej przemysł stoczniowy i port. Między innymi z Arkadiuszem Rybickim, Grzegorzem Grzelakiem i Wojciechem Samolińskim. A właściwie z Aramem, Grzesiem i Wojtkiem.
Po latach, pisząc książkę o Ruchu Młodej Polski, musiałem się cofnąć aż do tamtych czasów. I poznałem niezwykłą historię szkolnej konspiracji, która chwilami wciągała większą część chłopców z tej klasy. To oni byli jej mózgami, na ich zew w miasto ruszały grupy bojowców, żeby bezcześcić partyjne transparenty wydmuszkami wypełnionymi atramentem. A byli zdolni i do bardziej skomplikowanych zadań. Jeden z takich „oddziałów” był w stanie pojechać do Warszawy, aby wysyłać stołecznym adwokatom listy piętnujące sowiecką dominację. Aram Rybicki umiał o tym opowiadać z niezwykłym wyczuciem sytuacyjnego humoru, bo i akcja jawi się jako mocno oryginalna. Ale ci chłopcy nieraz obserwowali przez okna mieszkań kolumny radiowozów wyruszających na ich poszukiwanie. Tak naprawdę byli cały czas o krok od wpadki.
Dlaczego oni? Nie ma dobrej odpowiedzi. Czy byli szczególnie uświadomieni? Wychowywały ich rodziny tak samo ostrożne, nawet jeśli nienawidzące komunizmu, jak rodziny tysięcy innych licealistów, którzy na taki pomysł nie wpadli. A może byli szczególnie odważni? Na pewno tak.
Ale przecież każdy, kto obserwował Halla, Rybickiego czy Grzelaka, kto słuchał ich wspomnień, wiedział, że byli niepozorni, nie kojarzyli się z chojrakami, tym bardziej z bohaterami. Nie byli nawet typami chłopaków w oficerkach z czasów drugiej wojny. Olek, w typie trochę podobny do mnie z czasów młodości, nieco niezgrabnego, niebędącego mistrzem sportów, ciskał wydmuszką, a ona często rozpadała mu się w dłoniach. A jednak ryzykował swoją przyszłość. Bo w czasach schyłkowego Gomułki i początkowego Gierka kara mogła być straszna.
A potem przeprowadzeni przez mądrego dominikanina ojca Ludwika Wiśniewskiego od ulicznej konspiracji do samokształcenia i regularnej opozycji odegrali jeszcze inną rolę. Nadal byli dzielni, bo dzielności wymagało wszystko – zbieranie podpisów pod listem protestacyjnym przeciw zmianom w Konstytucji PRL czy drukowanie nielegalnych pisemek. Ale ich intelektualne poszukiwania w Gdańsku przełamały jeszcze jedną barierę: stali się prekursorami nowoczesnej prawicy. I znowu pojawia się pytanie: dlaczego właśnie oni? Jedni z wielu studentów, w czasach gdy ogół młodych ludzi był raczej bierny, odrobinę zaczadzony gierkowską konsumpcją. Nie mieli mistrzów jak warszawscy komandosi, dopiero potem pojawią się Leszek Moczulski czy Wiesław Chrzanowski. Swe poglądy wyprowadzali z podręczników międzywojennej historii, samodzielnie oddzielając propagandowe kłamstwa od prawdy. Nieliczne książki wydane na emigracji przepisywali ręcznie. Sami mówili o sobie, że może właśnie Gdańsk, bez lewicowej elity, z niewielkimi tradycjami, sprzyjał tym poszukiwaniom. I tu Aleksander Hall był już bezsprzecznie pierwszy, intelektualnie najbardziej śmiały. Ale pisał artykuły w następstwie nieustających dyskusji ze swym mikroskopijnym, ważnym środowiskiem.