Przez kilkadziesiąt lat decydującą siłą polityczną w Kerali była parta komunistyczna, szczycąca się cywilizacyjnym postępem. Największym osiągnięciem jest zwalczenie analfabetyzmu – Kerala to jedyny stan, w którym aż 95 procent ludzi potrafi czytać i pisać. Czterej staruszkowie siedzący w scenerii ozdobionej krwistoczerwonym sierpem i młotem, motywem malowanym na wszystkich ścianach, murach, plakatach, flagach i pomnikach, oddają się lekturze z misyjnym zaangażowaniem. Świadomi, że reprezentują w Indiach uprzywilejowaną mniejszość, śledzą litery uważnie i ostrożnie, jakby trzymali w rękach płomyk, który może zgasnąć.
Gazeta zachowała wszelkie cechy wyjątkowości – jest dobrem rzadkim i trudno dostępnym, mimo że nad Gangesem powstał jeden z największych na świecie rynków prasy, wbrew globalnym tendencjom – wciąż rosnący. Dzienniki są drukowane w kilkudziesięciu językach, nawet te ogólnokrajowe mają wiele lokalnych mutacji. A jednak cała ta prasowa produkcja jest zaledwie kroplą w oceanie.
Największy dziennik „Times of India" ukazuje się w nakładzie odpowiadającym zaledwie 0,02 procent indyjskiej populacji. Nawet w takich miastach jak Delhi czy Kalkuta trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy można spotkać gazeciarzy – to oni, jak ruchome punkty, tworzą ciągle zmieniającą się sieć dystrybucji. Rankiem mkną ulicami na rowerach, wioząc na ramie pęk pachnących jeszcze gazet, nie więcej niż kilkadziesiąt sztuk. Zwykle rozkładają się z nimi w sprawdzonych miejscach, ale stragan prasowy, który zadomowił się u zbiegu dwóch ruchliwych ulic, jest bytem mobilnym – jutro może się przenieść gdzie indziej.
Całe dzielnice i potężne osiedla metropolii, nie mówiąc o miasteczkach i wsiach, obywają się bez dostaw prasy. W starszych częściach miast można spotkać roznosicieli wędrujących od drzwi do drzwi z paczką dzienników pod pachą. Ale jedynymi pewnymi adresami są dworce kolejowe – tam w przejściach i halach biletowych o gazetę najłatwiej. Nawet jeśli kosztuje niewiele, to w rękach nabywcy zmienia się w towar luksusowy.
Czytających w miejscach publicznych widuje się rzadko, także dlatego, że okoliczności są niesprzyjające: tłok, zgiełk i pośpiech sprawiają, że nie ma gdzie ani jak czytać. W autobusach i metrze ścisk, w miastach brakuje ławek. Kawiarnie, w których przesiaduje się godzinami nad kubkiem mrożonej herbaty, to implant z Zachodu – chętnie podchwytywany przez klasę średnią spragnioną zagranicznych nowinek, ale zupełnie nieatrakcyjny i zbyt drogi dla przytłaczającej większości Hindusów pijących tanią herbatę i kawę przy ulicznych straganach na stojąco.
Uliczne pogaduszki to wciąż dominujący i najlepiej sprawdzający się w Indiach kanał informacyjny. Żadna gazeta nie da tego co kwadrans z parzącym palce glinianym kubeczkiem, wśród ludzi rozprawiających o wszystkim co ważne: inflacji – bo ryż i ropa znowu podrożały, zacofaniu – bo wczoraj w centrum miasta zapadł się kawał ulicy, o polityce – bo dziś wieczorem za rogiem będzie wiec. Tu się nie tylko otrzymuje wiadomości, ale je współtworzy i komentuje. Małe uliczne konwersacje urastają czasem do literackiej rangi – rodzą się błyskotliwe dialogi, w których mówcy popisują się poczuciem humoru i refleksem. Nieobecność książek i gazet w codziennym pejzażu może być myląca, bo nie oznacza pustki – ich miejsce wypełnia słowo mówione. Gdy Europa czyta, Indie rozmawiają.