Zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym tygodniu, gdy ja w tygodniku „Uważam Rze" stwierdzałem, że nasi pseudomoderniści (bo tak, per analogiam dla pseudoklasycystów, nazwą kiedyś literatów III RP w podręcznikowych wzmiankach) piszą z zasady o niczym, podobna fraza pojawiła się w tekście Leszka Bugajskiego w „Newsweeku": „Polscy pisarze umieją pisać, ale nie mają o czym".
Rzecz mnie zdumiała, bo pamiętam Bugajskiego ze sporów toczonych w latach 80. o fantastykę, kiedy to wyrzucał adeptom tego gatunku właśnie to, że starają się pisać o czymś. To znaczy, że rzucają się na tematy przerastające ich talenty i konwencję, jaką uprawiają, a powinni produkować czytadła, bo od literatury mądrej to są – lansowane tedy przez Bugajskiego – „proza nowych nazwisk" i inne „rewolucje językowe".
„Polscy fantaści nie wybierają sobie tematów, to temat dopada ich i wciska pióro do ręki" – pisał wtedy Maciej Parowski, pośrednio potwierdzając konstatację Bugajskiego, z tą różnicą, że w tym właśnie widział wartość, a nie słabość fantastyki. Podobnie jak śp. Janusz Zajdel, który stwierdzał, że ludzie od SF byli wtedy jedynymi, usiłującymi opisywać rzeczywistość.
Parowski, jak gdzieś się przyznał, napisać zamierzał powieść pod roboczym tytułem, „Aparat inżyniera Graya", która miała być – sam tytuł wskazuje – standardowym wykorzystaniem klasycznego dla SF motywu wynalazku, a Zajdel, nieco wcześniej, „Cylinder Van Troffa", szkatułkową historię o podróży w czasie. Parowskiemu wyszło „Twarzą ku Ziemi", Zajdel tytułu nie zmienił, ale obie książki okazały się literackimi traktatami o życiu w kłamstwie i wydobywaniu się z niego, traceniu i odzyskiwaniu godności pod rządami zdegenerowanych i załganych, mówiąc językiem epoki, nomenklatur.
Ja, wtedy szturmujący łamy dwudziestolatek, zakochany w Bradburym, próbowałem kopiować jego melancholijne wizje przyszłości, ale nałykałem się gazu łzawiącego, wziąłem pałą przez plecy i wyszedł z tego „Władca szczurów" – naiwno-egzaltowane (jak to w tym wieku) wariacje na romantyczny temat „lepiej wziąć w zęby wstając, niż grzecznie przed s...synami klęczeć". Które (wtedy tego żałowałem, dziś nie) zginęły w masie, bo mniej więcej tak samo pisało wtedy kilkudziesięciu debiutantów, podobnie rwących się ze swoimi opowiadaniami do równie rozgorączkowanych rówieśników.
Na to wszystko oficjalna krytyka pouczała nas, że SF to literatura popularna, rozrywkowa, o jarmarcznych korzeniach i nie powinna się sadzić na literackie ambicje. „Może tak trochę skromniej, koledzy, co?" – ironizował, bodajże w „Almanachu Literackim Iskier", nie pamiętam już, Sadkowski, Bereza czy może Bugajski właśnie.
Odżyły mi te wspomnienia, bo w tym samym dniu co wspomniany numer „Newsweeka" trafił mi w ręce wybór krytycznych dokonań Parowskiego „Małpy Pana Boga", rozpisany na wiele tekstów z różnych czasów portret polskiej fantastyki i wielu jej protagonistów (wśród nich niżej podpisanego, jawiącego się w starych polemikach jako pisarz jak pisarz, ale człowiek bardzo paskudny – no, z drugiej strony ja też nie byłem dla rywala miły). Rzecz niemal w całości o tym właśnie, że na mickiewiczowskie „czemuż o tym pisać nie chcecie, panowie?" autorzy fantastyki jako bodaj jedyni mogli tak licznie odpowiedzieć: owszem, opisaliśmy TO, nie wprost, ale dzięki temu jeszcze ciekawiej.