Są trzy, że się wyrażę, możliwe dyskursy o masonerii. Pierwszy – z grubsza biorąc, obsesyjny. Masoni rządzą z ukrycia wszystkim, a poznaje się masona po tym, że nie wygląda. Drugi – też obsesyjny, ale na sposób lustrzany. Ktokolwiek wypowie słowo „mason", okrzykiwany jest śmiesznym, żałosnym, głupim i w ogóle. Trzeci wreszcie – drętwo-historyczny. Prezentuje się masonica, podkreśla zasługi wolnomularstwa narodowego dla powstania „Solidarności" czy loży „Kopernik" dla powstania tzw. opozycji demokratycznej w PRL, i starannie unika współczesności, uciekając tym sposobem od pierwszych dwóch dyskursów.

Poza niewypowiadaniem się na ten temat, względnie trzymaniem się ściśle drętwo-historycznej mowy w zasadzie nie ma sposobu, żeby nie zostać przyszeregowanym do którejś z obsesji. Właśnie mieliśmy tego kolejny przykład po liście pasterskim abp. Michalika. To jest tak jak z PiS i PO – jakoś nie mieści się ludziom w głowie, że można nie być entuzjastą ani jednych, ani drugich. W najlepszym wypadku można osiągnąć tyle, że wyznawcy Donka zrobią z ciebie „pisowca", a wyznawcy Jaro – „platfusa". W kwestii istnienia czegoś takiego jak masoneria niebezpiecznie szukać pozycji zdroworozsądkowych, bo dla jednych oznacza to, że jesteś masonem, a dla innych – że jesteś oszołomem, który widzi masońskie spiski wszędzie.

Tymczasem moim skromnym zdaniem masoneria jest przede wszystkim śmieszna. Zaspokaja u starych chłopów potrzebę zabawy w Indian, w których bawić im się już, z racji wieku i zajmowanych stanowisk, nie wypada. Potrzebę nocnych podchodów, tajemniczych szyfrów, posiadania sekretów i strzegących je znaków zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych kumpli. Poważny profesor, redaktor czy prezes w towarzystwie grupy podobnych sobie niby to ważnych i poważnych na co dzień gości przebierający się w fartuszek i odprawiający potajemnie ceremonie z „Popiołów" czy „Czarodziejskiego fletu" jawi mi się gdzieś w pobliżu bywalca klubów, w których facet może pochodzić w damskiej bieliźnie albo zostać osiodłanym i ujeżdżonym przez opłaconą kobietę.

Nie bardzo chciało mi się wierzyć, gdy pewien znajomy, składając mi propozycję wstąpienia do loży, zapewnił, że tak właśnie to wygląda – to znaczy, wszystkie te opisane przez Żeromskiego rytuały z całowaniem się w pierś, kolano i piętę, zlizywanie soli z noża i tak dalej, wszystko to jest pieczołowicie przechowywane i regularnie stosowane. Dopiero inny znajomy, psycholog, wyjaśnił mi, że wspólny wygłup łączy uczestników takiego zgromadzenia równie skutecznie jak wspólnie popełniona zbrodnia.

Oczywiście, fakt, że coś jest śmieszne, nie znaczy, iż nie może być groźne. Tyle że niekoniecznie przez ideologię. Nie bardzo wierzę w to, żeby za pomocą tajnych stowarzyszeń można było rządzić światem albo nawet powiatem. Każda organizacja ma swoją bezwładność, każdy niższy rangą kierownik swoje ambicje i animozje, każdy uczestnik – swoje interesy i potrzeby, wszystko to nieustannie rozsadza od wewnątrz strukturę. Cóż dopiero, gdy ma ona pozostać tajna! A ideologia masońska jest w sumie stertą poczciwych i mniej poczciwych bredni, które rzeczywistość dawno już prześcignęła. Sądzę, że jeśli wciąż rekrutuje ona nowych członków, to przede wszystkim dlatego, że jest niezwykle skuteczną sitwą, bardzo pomagającą w karierze.

I o tyle właśnie – jak każda sitwa – bywa niebezpieczna. Swego czasu w Anglii (zresztą wszędzie się to co i raz zdarza) w śledztwie korupcyjnym w aparacie sprawiedliwości stwierdzono, iż wszystkie gangsterskie nitki zbiegały się w masońskiej loży. Owszem, ale – zauważył jeden z opisujących rzecz dziennikarzy – wszyscy ci masoni znali się ze szkoły. Sitwa masońska była więc wtórna wobec sitwy szkolnej. Podobnie z osławioną włoską lożą P-2, grupującą mafiosów powiązanych rodzinnie.

Podejrzewam, że w większości polskich lóż też by się okazało, że panowie, którzy kręcą tam lody, w gruncie rzeczy nie są wytworem masońskiej ideologii, tylko użytkownikami jej infrastruktury.

Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"