Życie ma rację, architekt jest w błędzie

Rozmowa z Charlesem Jencksem, architektem, biografem Le Corbusiera

Publikacja: 08.12.2012 00:01

Charles Jencks: jak widać, też ekscentryki

Charles Jencks: jak widać, też ekscentryki

Foto: EAST NEWS

Co projektowałby Le Corbusier dzisiaj?



Był jak szwajcarski scyzoryk wielofunkcyjny. Projektował meble, wille, kościół, osiedla, całe miasta. Jego idée fixe była wiara, że można uszczęśliwić społeczeństwa, budując im lepsze domy. Potrafił jednocześnie myśleć w różnych skalach, w tym samym czasie projektował klasztor katolicki we francuskim Evaux, i Czandigarh, miasto na milion osób w Indiach. Do tego miał bardzo współczesny przymus nieustannej zmiany, redefiniowania swoich pomysłów. W 1958 roku zaprojektował pawilon Phillipsa na Expo w Brukseli. To niesamowity budynek, który nazwał żołądkiem, betonowy namiot, w którym architekturę tworzyły  muzyka Iannisa Xeniakisa, fotografia, projekcje multimedialne na ścianach. W wieku prawie 70 lat był innowatorem wprowadzającym do architektury nową estetykę i nowe media. Pod koniec życia jego projektowanie zmierzało w kierunku mniejszej skali. Ostatni, niezrealizowany projekt to kameralny szpital dla Wenecji. Jeśli więc zastanawiamy się, co robiłby dzisiaj, myślę, że jak każdy współczesny architekt, bawiłby się komputerem (śmiech). A tak na serio, to pewnie przeszedłby kolejną przemianę.



Jak daleko sięgały jego ambicje?



Le Corbusier to ostatni architekt totalny. Malował, rzeźbił, wykładał. Napisał 57 książek, a zbudował 50 budynków. W paszporcie w rubryce zawód podawał: pisarz. Gdy porówna się go z Normanem Fosterem, Danielem Libeskindem czy Zahą Hadid, widać podstawowe różnice: po pierwsze, oni tylko projektują, po drugie, żyjemy w czasach globalnego kapitalizmu i architekci muszą projektować budynki ikony. Miasta, regiony, a nawet państwa chcą mieć spektakularny gmach wizytówkę. Corbusier szukał raczej języka uniwersalnej architektury, wspólnej dla wszystkich, dla niego liczyła się przede wszystkim funkcjonalność. Kiepsko czułby się wśród dzisiejszych gwiazd architektury.

Zaczynał całkowicie konwencjonalnie: spadziste dachy, dekoracje...

Naprawdę nazywał się Charles-Édouard Jeanneret, urodził się w 1877 roku w szwajcarskim miasteczku La Chaux de Fonds. Późniejszy piewca betonu, urbanistycznych wielkich skal, wychował się wśród łąk, jego ojciec był szefem klubu górskiego i zabierał syna w Alpy. Osada była znana jako jeden z najważniejszych na świecie ośrodków produkcji zegarków i schronienie dla uciekinierów politycznych: Bakunina, Kropotkina, był tam nawet Lenin. Le Corbusier lubił się powoływać na tę tradycję, miał coś w sobie z utopisty, anarchisty.

Pierwszy budynek zaprojektował w wieku 17 lat, a za zarobione pieniądze wybrał się w podróż po Europie. Czytał Pitagorasa, Biblię, Nietzschego. Postrzegał siebie jako proroka, mesjasza, który zbawi nowe społeczeństwo.

Dlatego odwiedzał klasztory?

W nich odkrył jedną ze swoich największych idei, którą żywimy się do dziś. Na górze Athos zobaczył harmonijne życie mnichów, równowagę między jednostką i społecznością. On sam tworzył w odosobnionych miejscach. W biurze architektonicznym zbudował małą celę, w której pracował nad projektami, zanim przekazywał je kreślarzom. Tę potrzebę spokoju rozszerzył na całe społeczeństwo, stąd tak dużą wagę w swoich późniejszych projektach przywiązywał do zapewnienia ludziom samotności. Koniec z wielkimi izbami, gdzie cała rodzina wspólnie je, odpoczywa, śpi. W jego mieszkaniach zawsze jest oddzielna sypialnia.

Sam przez kilkanaście lat mieszkał w kawalerce na paryskim poddaszu.

Szwajcarska prowincja dla ambitnego 30-latka była za ciasna. Jego miejsce było w Paryżu. To był czas wchodzenia żelbetonu, założył spółkę zajmującą się wyrobem cegieł. Zbankrutował, klepał biedę i pisał jak szalony. Był przekonany, że I wojna światowa, rozwój przemysłu, kryzys chrześcijaństwa całkowicie zmieniły świat, a za tymi zmianami zupełnie nie nadąża architektura. To wtedy wpadł na pomysł, że społeczeństwo potrzebuje seryjnie budowanych domów, całkowitej standaryzacji. Świat jest wrogiem człowieka, więc przynajmniej ułatwmy mu życie, robiąc dla niego przestronne, widne mieszkania. W książce „W stronę architektury" pisał: „ludzie, sprawcie sobie domy o jeden rozmiar mniejsze niż domy waszych rodziców. Za to lepiej rozplanowane".

Sam odgrywał spektakl: sztywny kołnierzyk, mucha, ubranie biznesmena były znakiem tego wszystkiego, o co walczył: anonimowości, standaryzacji, precyzji. Ciemne okulary w grubiej oprawie oznaczały, że architekt wie, do czego dąży.

Kiedy Jeanneret stał się Le Corbusierem?

W 1920 roku założył ze swoim przyjacielem „L'Esprit Nouveau", pismo walczące o nowoczesną architekturę. Ogłaszał nową epokę, wzywał do odnowy ciała i ducha. Chciał całkowitej zmiany stylu życia, ale też architektury, urbanistyki, projektowania przemysłowego. Przybrał pseudonim, by atakować swych wrogów: konserwatystów, ale także potencjalnych sojuszników, choćby grupę De Stijl, konstruktywistów, a szkołę Bauhaus chciał w ogóle zamknąć.

A przez lata uchodził za wcielenie dżentelmena...

Tak, przedstawiał siebie jako opanowanego, nienagannie ubranego, niesplamionego cudzą krwią teoretyka. To nie do końca prawda.

Był raczej wojownikiem, typem boksera. Zresztą sport u niego odgrywał bardzo ważną rolę. Korty tenisowe, stadiony czy boiska zawsze pojawiały się w planach miast, które projektował. Sport był dla niego rodzajem darwinowskiej walki gatunków, która zaprawia jednostkę do starcia z przeciwień- stwami losu. Wieczornej grze w koszykówkę przypisywał zdolność zapewnienia równowagi psychicznej.

Właściwie trudno się z tym nie zgodzić.

Problem Le Corbusiera polegał na tym, że nie wystarczało mu projektowanie domów. Wziął się do miast, a rozwiązania urbanistyczne, które proponował, stały się za wielkie, wręcz gigantyczne, i okazały się niesłuszne. Według planu Voisin z 1925 r. centrum Paryża, poza najcenniejszymi zabytkami, miało być zrównane z ziemią i poszatkowane geometryczną siatką ulic jak Manhattan. W miejsce kamienic miały stanąć ogromne, 60-piętrowe wieżowce na planie krzyża, otoczone terenami zielonymi. Całe miasto byłoby przecięte autostradą, a ruch w centrum zostałby podporządkowany samochodom przejeżdżającym przez bezkolizyjne skrzyżowania. Piesi nie musieliby chodzić po mieście, mając  tereny zielone pod blokiem, a do pracy dojeżdżając. Rzadko mieliby zresztą do dyspozycji chodniki.

Pracował do późna w nocy, 18 godzin na dobę, miał w sobie coś z kujona. Martwił się o architekturę, miasto, społeczeństwo, malował, rzeźbił, pisał. Jego żona Yvonne Gallis, modelka pochodząca z Monako, była sfrustrowana tym wszystkim. Chciała prowadzić otwarty dom: znajomi na kolacji, plotki, żarty... A jak to zrobić, kiedy mieszka się z kimś, kto ma na barkach losy całego świata. Zresztą kiedy pobierali się w 1930 roku, powiedział: żadnych dzieci, odpowiedzialności, która odciągałaby go od misji. Pasował mu taki układ: chciał mieć w domu kogoś, kto nim się zajmie. Zresztą kiedy zaprojektował ich dom, kuchnia stała się w nim jednym z centralnych miejsc. Kobietę widział jako panią domu kierującą życiem rodziny z kuchni. Można mieć wątpliwości, czy Yvonne była tego samego zdania:  „Całe to światło zabija mnie" – powiedziała o tym domu. Przeszklone ściany i chęć wprowadzenia światła w każdy zakamarek uważała za szaleństwo, nie ceniła zbyt architektonicznych dokonań męża. Sfrustrowana szybko wpadła w alkoholizm. Umarła dosyć młodo, a on portretował ją na łożu śmierci.

Co nie przeszkadzało mu mieć wcześniej dziesiątek kochanek.

Pamiętajmy, jaki był wtedy świat sztuki. Le Corbusier chciał być Picassem architektury, a ten chwalił się podbojami seksualnymi, były paliwem jego sztuki. Tuż po przyjeździe do Paryża chodził do domów publicznych i rysował seks kobiet. Przez całe życie malował ich biodra, ramiona, ciała. Miał burzliwy romans z Josephine Baker, dla której zaprojektował nawet dom. Zachowały się wspaniałe rysunki, wpisy w dzienniku, które świadczą, że ich zażyłość była duża. Ale nie był wytrawnym uwodzicielem, kiedyś próbował zdobyć znaną dziennikarkę, komplementując jej otyłość. No, tak tego się nie robi. Kochanki Corbusiera musiały znać swoje miejsce, jego paryski dom był dla nich niedostępny.

Jak wielu liderów żył w rozdarciu, nigdy nie wiedząc, czy jest idiotą czy geniuszem. Z jednej strony był demagogiem, dykta-torem. Z drugiej wielkim uwo- dzicielem, czarował swymi wizjami, przedstawiając publicznie swoje pomysły, robił rysunki, odwoływał się do poezji, robił show. Dziś powiedzielibyśmy, że był performerem. W czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych w 1935 roku dał wykład w kobiecym college'u dla 300 studentek. Po prelekcji wszystkie wbiegły na scenę, wyrywając sobie rysunek, jaki powstał podczas zajęć.

Dlaczego tak zależało mu na Ameryce?

Wiedział, że tam są pieniądze, inwestorzy, a więc i możliwości realizacji pomysłów. Ale nikt tam nie traktował go poważnie. Któregoś razu płynął z Europy do Nowego Jorku z Salvadorem Dalim, którego nie cierpiał. Kiedy zbliżali się do nabrzeża, Le Corbusier wyjął swoje fotograficzne portrety i zaczął je podpisywać jako wizytówki dla dziennikarzy i wielbicieli, których spodziewał się zastać. Dali zaś zlecił w kuchni upieczenie chleba, długiego na dziesięć stóp. Po zejściu ze statku wszyscy rzucili się na Hiszpana i jego ekscentryczny podarek dla ludu amerykańskiego. Szwajcar zszedł z pokładu przez nikogo niezauważony. Był wściekły. Jakby tego było mało, John D. Rockefeller, który ufundował Museum of Modern Art, nie zapłacił mu za podróż, a muzeum ukradło model Pałacu Rad, jego wielkiego dzieła konstruktywistycznego!

Le Corbusier stworzył obraz siebie jako apolitycznego technokraty, neutralnego lekarza rozwiązującego problemy społeczeństwa niezależnie od jego ideologii. To na niego powołują się dzisiejsze gwiazdy, przyjmując zamówienia z Chin, Kataru czy Uzbekistanu. Był wzorem konformizmu?

To problem wszystkich ambit- nych architektów: nie mają zbyt wielkiej władzy, ale desperacko starają się coś stworzyć, rozwiązać jakieś problemy. Są stale w kryzysie, zupełnie jak politycy. A ponieważ są zakładnikami tych, którzy mają pieniądze i władzę, idą na kompromisy. Le Corbusier wmówił sobie, że architektura może zmienić społeczeństwo. Swoją najbardziej znaną książkę „W stronę architektury" zakończył słowami: „Architektura albo rewolucja. Rewolucji można uniknąć". Konsekwencją tego myślenia był romans z tymi, którzy mieli ten sam cel.

I dlatego zgodził się stanąć do konkursu na Pałac Rad w Moskwie w roku 1931?

Mało: prześcignął wówczas monumentalizmem nawet radzieckich konstruktywistów. Zaprojektował dwie sale obrad, każda na 15 000 delegatów. Ich skala niemal uniemożliwiała jakąkolwiek dyskusję; mogły być tylko miejscem propagandowych spektakli, z czego Le Corbusier musiał zdawać sobie sprawę. Stalin odrzucił zresztą ten projekt, tłumacząc, że woli budynek w duchu grecko-rzymskim. Kiedy w 1935 roku partia komunistyczna poprosiła go, żeby do niej wstąpił, odbił piłeczkę: nie, ja nie zostanę komunistą, to wy stańcie się Corbusierem! Co ciekawe, jego zainteresowanie  związkami robotników nie znalazło wyrazu w jego koncepcji miast. Nie ma tam forum przeznaczonego do życia publicznego, oprócz nielicznych instytucji kultury.

Le Corbusier zawsze uważał, że społeczeństwu powinna przewodzić lub przynajmniej kontrolować go wąska elita specjalistów: wielkich artystów, polityków, przemysłowców, światłych biznesmenów. Jeżeli dodać do tego chęć przebudowy społeczeństwa, nie dziwi flirt z faszyzmem.

Jego stosunek do faszyzmu był, delikatnie mówiąc, niezdecydowany. W 1943 roku napisał do Mussoliniego: „Pan stworzy nowe państwo, a ja nową architekturę, powinniśmy działać wspólnie". Dyktator zaprosił go do Rzymu na audiencję i dwa wykłady.

Gorzej zachował się we Francji, gdzie czynnie poparł Vichy. Pracował dla rządu Petaina nie po to, by projektować monumentalne budowle, lecz żeby zrealizować osiedla dla bezdomnych uciekinierów. Nie można wyobrazić sobie czegoś bardziej niezgodnego z duchem reżimu. Urzędnicy Vichy wyrzucili go za drzwi z tymi planami, grożąc, że go zamkną.

W 1942 roku pojechał z ramienia Vichy do Algieru, ale szybko wydalono go jako rzekomego agenta bolszewickiego. Resztę wojny spędził w skrajnej nędzy, malując i snując plany przyszłej odbudowy. Pierre Jeanneret (najbliższy współpracownik  – red.) ani Charlotte Perriand (przyjaciółka i współpracownica – red.) nie rozmawiali z nim przez dziesięć lat. Ale jego współpraca z faszystami różniła się od ustępstw, na jakie poszli jego wybitni koledzy: Walter Gropius pisał listy do Goebbelsa chwalące faszyzm, a Mies van der Rohe podpisał antysemickie manifesty i pracował dla nazistów do 1937 roku, zanim nie wyjechał do Ameryki. Zdarzyło się umieszczać swastyki na swoich projektach.

Przed 1939 rokiem jego planów urbanistycznych nikt nie brał poważnie. Co się stało, że po II wojnie światowej pomimo współpracy z faszystami jego idee zyskały na atrakcyjności?

Trzeba cofnąć się do roku 1933. Międzynarodowy Kongres Architektury Modernistycznej, którego założycielem był Le Corbusier, miał odbyć się w Moskwie, ale Stalin w ostatniej chwili odwołał obrady. Nadchodził socrealizm, import zachodnich idei był już niepotrzebny. Spotkanie przeniesiono do Aten, a cała delegacja wsiadła na statek w Marsylii. Na kongresie miano wykuć rodzaj wzorca nowoczesnego miasta. Le Corbusier wierzył wtedy, że miasto powinno być urządzone pod kątem czterech funkcji: pracy, transportu, mieszkania i rekreacji. Jedna dzielnica to sypialnia, inna odpowiada za miejsca pracy itd. Myślała nad tym śmietanka intelektualna ówczesnej Europy. Le Corbusier całkowicie zdominował towarzystwo. Może dlatego, że zaostrzający się komunizm i dochodzący do władzy Hitler zaprzątali ich głowy bardziej niż przyszłość świata? W każdym razie architekci znajdujący się w opozycji do monumentalnej, mieszczańskiej architektury faszyzmu, żeby nie być posądzeni o sabotaż, poparli tą „nowoczesną" koncepcję Le Corbusiera.

Modernistyczna teoria planowania miasta nie jest wynikiem wieloletnich namysłów zespołu badaczy, ale pośpiesznych uzgodnień, kompromisów grupy architektów zamkniętych na statku, podróżujących z Marsylii do Aten przez trzy tygodnie. A wszyscy myślami byli już gdzie indziej: jak urządzić się w Europie rządzonej przez Hitlera i Stalina, czy emigrować do USA.

Le Corbusier postawił na swoim i w stolicy Grecji przyjęto kartę ateńską...

...po czym słuch o niej zaginął. Świat miał ważniejsze problemy. Przypomniano sobie o nim, kiedy skończyła się II wojna światowa i naprawdę potrzebowano planu odbudowy Europy. Wybitne nazwiska architektów, które rzekomo pracowały nad tamtymi planami, idealizm, który im przyświecał, nowoczesność, rozmach, troska o człowieka – to wszystko sprawiło, że karta ateńska stała się symbolem nowego wspaniałego świata, który chciano budować po 1945 roku.

Ale była alternatywa – modernizm pozbawiony gigantomanii, opierający się na budowie małych mieszkań, kameralnych osiedli, które zresztą projektował jeszcze w latach 20. sam Le Corbusier. Dlaczego nie wygrał?

Francuz w wielkoskalowym budownictwie widział jedyny sposób szybkiego rozwiązania problemów socjalnych,  pamiętaj- my że w samej Francji żyło wtedy 4 miliony rodzin bez dachu. Jednak, co ważniejsze, jego gigantomania spodobała się inwestorom. Kapitalizm kocha przecież wielkość, rozmach, który napędza konsumpcję i jest oznaką władzy pieniądza. I tak socjalny plan Le Corbusiera został przechwycony przez globalny kapitał i stał się wzorem miasta w II połowie XX wieku.

Czy Le Corbusier znał się w ogóle na polityce?

Pomimo całej nowoczesności był politycznym epigonem zapatrzo- nym w historię. Najlepiej czułby się w epoce Ludwika XIV, władcy absolutnego, który jedną decyzją skierowałby jego plany do realizacji, nie licząc się z prawem, finansami, ludźmi. Cóż, trudno o takie decyzje w XX wieku. W latach 30. wysłał burmistrzowi Algieru plan urbanistyczny stolicy. Dostał odpowiedź: panie Le Corbusier, pańskie pomysły są bardzo piękne, ale musiałbym być dyktatorem, aby je zrealizować! Nikt nie ma takiej władzy, aby zburzyć 3 tysiące domów.

Ale Corbusier wreszcie znalazł swego Ludwika XIV. Był nim Jawaharlal Nehru, pierwszy premier Indii, który zlecił mu zbudowanie miasta Chandigarh. Śmiesznie niski budżet i brak elementarnych umiejętności budowlanych miejscowych robotników nie przeszkodziły temu, że pod koniec życia poczuł się szczęśliwy i spełniony.

Jego nieszczęście polegało na niezrozumieniu, czym jest miasto. Kanadyjsko-amerykańska aktywistka Jane Jacobs w 1961 roku  zaatakowała Le Corbusiera: miasto nie jest dziełem sztuki, nie da się go szczegółowo zaplanować. Miasta powstają przypadkowo w trakcie rozwoju ekonomicznego. Le Corbusier nigdy by się nie zgodził z taką tezą. Na pewno czytał ten tekst, wcześniej jako zapalony polemista odpowiadał swoim przeciwnikom, tym razem milczał.

Interesujące u Le Corbusiera jest też to, że stworzył tak wiele planów miast, za które nigdy nie dostał zapłaty. Żaden architekt w historii tak nie robił. Jego plany urbanistyczne były jak listy miłosne pozostawione bez odpowiedzi.

W Polsce śmiejemy się, że nasz kraj z wielkimi osiedlami z wielkiej płyty to nieślubne dziecko Le Corbusiera. Zgadza się pan?

Polska miała rodzaj romansu z nim, choć on o tym nie wiedział. Miał wśród Polaków wspaniałych współpracowników: Jerzego Sołtana czy Józefa Zalewskiego.

Był samoukiem. Jak mógł projektować budynki, a nawet całe miasta, nie mając wykształcenia architektonicznego?

Miał przez to świeże spojrzenie, potrafił dostrzec to, czego nie widzieli akademicy. Ujemną stroną tego było to, że jako samouk nie potrafił swobodnie operować pojęciami i posługiwać się nimi tak, jakby były neutralne. Miał skłonność do popadania w obsesję, bronił zazdrośnie swych idei. Może dlatego nie potrafił zrezygnować ze swoich zasadniczych koncepcji architektonicznych, takich jak miasto w parku, z budynkami rozrzuconymi na wielkim terenie z dala od centrum miasta, nawet kiedy powszechnie stwierdzono ich wady. Albo jak „jednostka mieszkalna" w Marsylii, przez wielu nazwana domem wariatów. To słynny blok na 1600 osób z kawiarniami, sklepami, klubami, który w jeszcze gorszych wersjach jego uczniów opanował powojenną Europę.

Kiedyś, pisząc o nim, sformułował pan „prawo zanikającej architektury". Na czym polegało?

Im większy budynek, tym gorszy. Wpadłem na to po tym, gdy zobaczyłem, co dzieje się z architekturą w latach 60. W moskiewskim hotelu Rossija zobaczyłem, jak 6 tysięcy osób schodzi na obiad. Masowa produkcja, owszem, działa, ale w przypadku czegoś takiego jak żyletki. Od kiedy są masowo produkowane, komfort golenia znacznie się podniósł. W przypadku architektury jest inaczej. Jeśli podwoić powierzchnię budynku, jakość życia w nim robi się dwukrotnie niższa.

Często zarzuca się, że nie bywał w swoich budynkach, nie rozmawiał z mieszkańcami, dlatego wciąż robił te same błędy.

To nie do końca tak. Wracał do Unite d'habitation, zabrał tam zresztą Picassa, przed którym chciał się pochwalić. W latach 20. zbudo- wał wspaniałe osiedle robotnicze, może najlepszą rzecz w swoim życiu. Przyjechał tam dziesięć lat później i zobaczył, że te domy, na początku bardzo oszczędne w formie, nieskazitelne, wszystkie zostały przebudowane przez mieszkańców. Na jednym doliczył się 60 interwencji. To wtedy powiedział słynne zdanie: „Życie ma rację, architekt jest w błędzie".

—rozmawiali Agnieszka Razmus, Jacek Tomczuk

Charles Jencks

– amerykańsko-brytyjski teoretyk architektury, autor najpopularniejszej w Polsce książki o Le Corbusierze: „Le Corbusier – tragizm współczesnej architektury" (1973, wyd. pol. 1982) oraz nieprzetłumaczonej jeszcze „Le Corbusier and the Continual Revolution in Architecture" (2000). 30 lat temu zdefiniował ruch postmodernistyczny w architekturze, napisał tak kanoniczne książki, jak „Architektura późnego modernizmu", „Ruch nowoczesny w architekturze", „Critical Modernism". Największym architektonicznym dziełem Jencksa jest prywatny The Garden of Cosmic Speculation w Szkocji, który jest dostępny dla zwiedzających przez jeden dzień w roku.

Co projektowałby Le Corbusier dzisiaj?

Był jak szwajcarski scyzoryk wielofunkcyjny. Projektował meble, wille, kościół, osiedla, całe miasta. Jego idée fixe była wiara, że można uszczęśliwić społeczeństwa, budując im lepsze domy. Potrafił jednocześnie myśleć w różnych skalach, w tym samym czasie projektował klasztor katolicki we francuskim Evaux, i Czandigarh, miasto na milion osób w Indiach. Do tego miał bardzo współczesny przymus nieustannej zmiany, redefiniowania swoich pomysłów. W 1958 roku zaprojektował pawilon Phillipsa na Expo w Brukseli. To niesamowity budynek, który nazwał żołądkiem, betonowy namiot, w którym architekturę tworzyły  muzyka Iannisa Xeniakisa, fotografia, projekcje multimedialne na ścianach. W wieku prawie 70 lat był innowatorem wprowadzającym do architektury nową estetykę i nowe media. Pod koniec życia jego projektowanie zmierzało w kierunku mniejszej skali. Ostatni, niezrealizowany projekt to kameralny szpital dla Wenecji. Jeśli więc zastanawiamy się, co robiłby dzisiaj, myślę, że jak każdy współczesny architekt, bawiłby się komputerem (śmiech). A tak na serio, to pewnie przeszedłby kolejną przemianę.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska