To problem wszystkich ambit- nych architektów: nie mają zbyt wielkiej władzy, ale desperacko starają się coś stworzyć, rozwiązać jakieś problemy. Są stale w kryzysie, zupełnie jak politycy. A ponieważ są zakładnikami tych, którzy mają pieniądze i władzę, idą na kompromisy. Le Corbusier wmówił sobie, że architektura może zmienić społeczeństwo. Swoją najbardziej znaną książkę „W stronę architektury" zakończył słowami: „Architektura albo rewolucja. Rewolucji można uniknąć". Konsekwencją tego myślenia był romans z tymi, którzy mieli ten sam cel.
I dlatego zgodził się stanąć do konkursu na Pałac Rad w Moskwie w roku 1931?
Mało: prześcignął wówczas monumentalizmem nawet radzieckich konstruktywistów. Zaprojektował dwie sale obrad, każda na 15 000 delegatów. Ich skala niemal uniemożliwiała jakąkolwiek dyskusję; mogły być tylko miejscem propagandowych spektakli, z czego Le Corbusier musiał zdawać sobie sprawę. Stalin odrzucił zresztą ten projekt, tłumacząc, że woli budynek w duchu grecko-rzymskim. Kiedy w 1935 roku partia komunistyczna poprosiła go, żeby do niej wstąpił, odbił piłeczkę: nie, ja nie zostanę komunistą, to wy stańcie się Corbusierem! Co ciekawe, jego zainteresowanie związkami robotników nie znalazło wyrazu w jego koncepcji miast. Nie ma tam forum przeznaczonego do życia publicznego, oprócz nielicznych instytucji kultury.
Le Corbusier zawsze uważał, że społeczeństwu powinna przewodzić lub przynajmniej kontrolować go wąska elita specjalistów: wielkich artystów, polityków, przemysłowców, światłych biznesmenów. Jeżeli dodać do tego chęć przebudowy społeczeństwa, nie dziwi flirt z faszyzmem.
Jego stosunek do faszyzmu był, delikatnie mówiąc, niezdecydowany. W 1943 roku napisał do Mussoliniego: „Pan stworzy nowe państwo, a ja nową architekturę, powinniśmy działać wspólnie". Dyktator zaprosił go do Rzymu na audiencję i dwa wykłady.
Gorzej zachował się we Francji, gdzie czynnie poparł Vichy. Pracował dla rządu Petaina nie po to, by projektować monumentalne budowle, lecz żeby zrealizować osiedla dla bezdomnych uciekinierów. Nie można wyobrazić sobie czegoś bardziej niezgodnego z duchem reżimu. Urzędnicy Vichy wyrzucili go za drzwi z tymi planami, grożąc, że go zamkną.
W 1942 roku pojechał z ramienia Vichy do Algieru, ale szybko wydalono go jako rzekomego agenta bolszewickiego. Resztę wojny spędził w skrajnej nędzy, malując i snując plany przyszłej odbudowy. Pierre Jeanneret (najbliższy współpracownik – red.) ani Charlotte Perriand (przyjaciółka i współpracownica – red.) nie rozmawiali z nim przez dziesięć lat. Ale jego współpraca z faszystami różniła się od ustępstw, na jakie poszli jego wybitni koledzy: Walter Gropius pisał listy do Goebbelsa chwalące faszyzm, a Mies van der Rohe podpisał antysemickie manifesty i pracował dla nazistów do 1937 roku, zanim nie wyjechał do Ameryki. Zdarzyło się umieszczać swastyki na swoich projektach.
Przed 1939 rokiem jego planów urbanistycznych nikt nie brał poważnie. Co się stało, że po II wojnie światowej pomimo współpracy z faszystami jego idee zyskały na atrakcyjności?
Trzeba cofnąć się do roku 1933. Międzynarodowy Kongres Architektury Modernistycznej, którego założycielem był Le Corbusier, miał odbyć się w Moskwie, ale Stalin w ostatniej chwili odwołał obrady. Nadchodził socrealizm, import zachodnich idei był już niepotrzebny. Spotkanie przeniesiono do Aten, a cała delegacja wsiadła na statek w Marsylii. Na kongresie miano wykuć rodzaj wzorca nowoczesnego miasta. Le Corbusier wierzył wtedy, że miasto powinno być urządzone pod kątem czterech funkcji: pracy, transportu, mieszkania i rekreacji. Jedna dzielnica to sypialnia, inna odpowiada za miejsca pracy itd. Myślała nad tym śmietanka intelektualna ówczesnej Europy. Le Corbusier całkowicie zdominował towarzystwo. Może dlatego, że zaostrzający się komunizm i dochodzący do władzy Hitler zaprzątali ich głowy bardziej niż przyszłość świata? W każdym razie architekci znajdujący się w opozycji do monumentalnej, mieszczańskiej architektury faszyzmu, żeby nie być posądzeni o sabotaż, poparli tą „nowoczesną" koncepcję Le Corbusiera.
Modernistyczna teoria planowania miasta nie jest wynikiem wieloletnich namysłów zespołu badaczy, ale pośpiesznych uzgodnień, kompromisów grupy architektów zamkniętych na statku, podróżujących z Marsylii do Aten przez trzy tygodnie. A wszyscy myślami byli już gdzie indziej: jak urządzić się w Europie rządzonej przez Hitlera i Stalina, czy emigrować do USA.
Le Corbusier postawił na swoim i w stolicy Grecji przyjęto kartę ateńską...
...po czym słuch o niej zaginął. Świat miał ważniejsze problemy. Przypomniano sobie o nim, kiedy skończyła się II wojna światowa i naprawdę potrzebowano planu odbudowy Europy. Wybitne nazwiska architektów, które rzekomo pracowały nad tamtymi planami, idealizm, który im przyświecał, nowoczesność, rozmach, troska o człowieka – to wszystko sprawiło, że karta ateńska stała się symbolem nowego wspaniałego świata, który chciano budować po 1945 roku.
Ale była alternatywa – modernizm pozbawiony gigantomanii, opierający się na budowie małych mieszkań, kameralnych osiedli, które zresztą projektował jeszcze w latach 20. sam Le Corbusier. Dlaczego nie wygrał?
Francuz w wielkoskalowym budownictwie widział jedyny sposób szybkiego rozwiązania problemów socjalnych, pamiętaj- my że w samej Francji żyło wtedy 4 miliony rodzin bez dachu. Jednak, co ważniejsze, jego gigantomania spodobała się inwestorom. Kapitalizm kocha przecież wielkość, rozmach, który napędza konsumpcję i jest oznaką władzy pieniądza. I tak socjalny plan Le Corbusiera został przechwycony przez globalny kapitał i stał się wzorem miasta w II połowie XX wieku.
Czy Le Corbusier znał się w ogóle na polityce?
Pomimo całej nowoczesności był politycznym epigonem zapatrzo- nym w historię. Najlepiej czułby się w epoce Ludwika XIV, władcy absolutnego, który jedną decyzją skierowałby jego plany do realizacji, nie licząc się z prawem, finansami, ludźmi. Cóż, trudno o takie decyzje w XX wieku. W latach 30. wysłał burmistrzowi Algieru plan urbanistyczny stolicy. Dostał odpowiedź: panie Le Corbusier, pańskie pomysły są bardzo piękne, ale musiałbym być dyktatorem, aby je zrealizować! Nikt nie ma takiej władzy, aby zburzyć 3 tysiące domów.
Ale Corbusier wreszcie znalazł swego Ludwika XIV. Był nim Jawaharlal Nehru, pierwszy premier Indii, który zlecił mu zbudowanie miasta Chandigarh. Śmiesznie niski budżet i brak elementarnych umiejętności budowlanych miejscowych robotników nie przeszkodziły temu, że pod koniec życia poczuł się szczęśliwy i spełniony.
Jego nieszczęście polegało na niezrozumieniu, czym jest miasto. Kanadyjsko-amerykańska aktywistka Jane Jacobs w 1961 roku zaatakowała Le Corbusiera: miasto nie jest dziełem sztuki, nie da się go szczegółowo zaplanować. Miasta powstają przypadkowo w trakcie rozwoju ekonomicznego. Le Corbusier nigdy by się nie zgodził z taką tezą. Na pewno czytał ten tekst, wcześniej jako zapalony polemista odpowiadał swoim przeciwnikom, tym razem milczał.
Interesujące u Le Corbusiera jest też to, że stworzył tak wiele planów miast, za które nigdy nie dostał zapłaty. Żaden architekt w historii tak nie robił. Jego plany urbanistyczne były jak listy miłosne pozostawione bez odpowiedzi.
W Polsce śmiejemy się, że nasz kraj z wielkimi osiedlami z wielkiej płyty to nieślubne dziecko Le Corbusiera. Zgadza się pan?
Polska miała rodzaj romansu z nim, choć on o tym nie wiedział. Miał wśród Polaków wspaniałych współpracowników: Jerzego Sołtana czy Józefa Zalewskiego.
Był samoukiem. Jak mógł projektować budynki, a nawet całe miasta, nie mając wykształcenia architektonicznego?
Miał przez to świeże spojrzenie, potrafił dostrzec to, czego nie widzieli akademicy. Ujemną stroną tego było to, że jako samouk nie potrafił swobodnie operować pojęciami i posługiwać się nimi tak, jakby były neutralne. Miał skłonność do popadania w obsesję, bronił zazdrośnie swych idei. Może dlatego nie potrafił zrezygnować ze swoich zasadniczych koncepcji architektonicznych, takich jak miasto w parku, z budynkami rozrzuconymi na wielkim terenie z dala od centrum miasta, nawet kiedy powszechnie stwierdzono ich wady. Albo jak „jednostka mieszkalna" w Marsylii, przez wielu nazwana domem wariatów. To słynny blok na 1600 osób z kawiarniami, sklepami, klubami, który w jeszcze gorszych wersjach jego uczniów opanował powojenną Europę.
Kiedyś, pisząc o nim, sformułował pan „prawo zanikającej architektury". Na czym polegało?
Im większy budynek, tym gorszy. Wpadłem na to po tym, gdy zobaczyłem, co dzieje się z architekturą w latach 60. W moskiewskim hotelu Rossija zobaczyłem, jak 6 tysięcy osób schodzi na obiad. Masowa produkcja, owszem, działa, ale w przypadku czegoś takiego jak żyletki. Od kiedy są masowo produkowane, komfort golenia znacznie się podniósł. W przypadku architektury jest inaczej. Jeśli podwoić powierzchnię budynku, jakość życia w nim robi się dwukrotnie niższa.
Często zarzuca się, że nie bywał w swoich budynkach, nie rozmawiał z mieszkańcami, dlatego wciąż robił te same błędy.
To nie do końca tak. Wracał do Unite d'habitation, zabrał tam zresztą Picassa, przed którym chciał się pochwalić. W latach 20. zbudo- wał wspaniałe osiedle robotnicze, może najlepszą rzecz w swoim życiu. Przyjechał tam dziesięć lat później i zobaczył, że te domy, na początku bardzo oszczędne w formie, nieskazitelne, wszystkie zostały przebudowane przez mieszkańców. Na jednym doliczył się 60 interwencji. To wtedy powiedział słynne zdanie: „Życie ma rację, architekt jest w błędzie".
—rozmawiali Agnieszka Razmus, Jacek Tomczuk
Charles Jencks
– amerykańsko-brytyjski teoretyk architektury, autor najpopularniejszej w Polsce książki o Le Corbusierze: „Le Corbusier – tragizm współczesnej architektury" (1973, wyd. pol. 1982) oraz nieprzetłumaczonej jeszcze „Le Corbusier and the Continual Revolution in Architecture" (2000). 30 lat temu zdefiniował ruch postmodernistyczny w architekturze, napisał tak kanoniczne książki, jak „Architektura późnego modernizmu", „Ruch nowoczesny w architekturze", „Critical Modernism". Największym architektonicznym dziełem Jencksa jest prywatny The Garden of Cosmic Speculation w Szkocji, który jest dostępny dla zwiedzających przez jeden dzień w roku.