Czy to nie przesada z tą amerykańską otyłością? Nie widzę tu tylu grubych – powiedziałam do kuzynki mieszkającej w Ameryce, kiedy w piękny październikowy dzień przechadzałyśmy się po górnym Manhattanie. – Zaczekaj, pojedziemy do Walmartu, to zobaczysz. Tam kupują biedniejsi. Tu jest rezerwat bogatych. A oni są chudzi.
To, co widać gołym okiem, potwierdzają badania. Mieszkaniec Manhattanu jest znacznie szczuplejszy niż reszta kraju. Tylko 42 procent ma nadwagę, podczas gdy amerykańska średnia krajowa wynosi 67 procent. Bez wątpienia ten stan rzeczy tłumaczy się faktem, że Nowy Jork, stolica szczupłości, jest także stolicą zamożności. Dobre warunki życia, zdrowe odżywianie, sport. A do tego silna presja cywilizacyjna. Moda, hipsterzy, geje, którzy dbają o wygląd, damy z Upper West Side, które chętniej przyznają się do wagi niż do wieku. Eleganckie magazyny, jak Barneys, gdzie nie znajdzie się ubrań w dużych rozmiarach. To wszystko wymusza dbanie o sylwetkę. Wszędzie kluby fitness, studia jogi, gym, spa, wszędzie biegacze. „Im mniejszy rozmiar, tym większy apartament", mówi lokalne powiedzenie. W Nowym Jorku nie wolno mieć za dużo kilogramów.
Przez wieki człowiek chudy był człowiekiem biedy i pracy fizycznej. Zmieniła to druga połowa dwudziestego wieku, która uwolniła ludzkość od znoju. Ale zdejmując z niego obowiązek harówki w fabryce, w kopalni i na roli, dając do dyspozycji tanie jedzenie i samochód, cywilizacja doprowadziła do tego, że otyłość stała się globalnym problemem, który dotyka także ludzi niezamożnych. A nawet przede wszystkim ich.
Nie wiadomo, co jest większą obsesją XXI wieku – jedzenie czy odchudzanie. Jedna trzecia kobiet i jedna piąta mężczyzn jest na jakiejś diecie. Oczywiście nie byłoby odchudzania, gdyby ludzkość nie jadła tak dużo i tak głupio. Ale fakt, że znaczenia się odwróciły. Dzisiaj bogaci są szczupli, biedni – grubi. Stworzyliśmy system, w którym najtańsze jedzenie jest jednocześnie najmniej zdrowe i najbardziej tuczące, a szczupłość jest większym znakiem statusu niż efektowny samochód.
Ciało się ulatnia
Gdy ludzie są coraz grubsi, modelki stają się coraz chudsze. Wszystko zaczyna się od mediów, bo to stamtąd płyną wzory urody i mody. Lansowany model kobiecości waży nie więcej niż 50 kg, a standardy z roku na rok stają się coraz bardziej wyśrubowane. Ciało ulatnia się z dziewczyn na wybiegach, nadążając za ideałem, w którym każdy gram tłuszczu stanowi śmiertelne zagrożenie. 20 lat temu waga przeciętnej modelki wynosiła o 8 procent mniej niż waga przeciętnej kobiety, dziś modelka waży średnio o 23 procent mniej. Zmieniło się także pojęcie modelki puszystej. Dawniej były nimi kobiety w rozmiarach od 42 do 48. Dzisiaj za wagę „plus" uważa się już rozmiar 38. A największy „wyobrażalny" rozmiar to 44. Dalej nie ma już nic. Przynajmniej w świecie mody.
Większość modelek na wybiegu ma Body Mass Index na granicy anoreksji. Alarm w sprawie szkieletów w rozmiarze zero, straszących ze zdjęć mody, podnoszono wiele razy. Pierwszy raz – gdy w 2006 roku zagłodziła się na śmierć 21-letnia Ana Carolina Reston, brazylijska top modelka, która chorowała na anoreksję. Potem, gdy modelka Chanel ubrana w ciężką sukienkę z cekinami przewróciła się na wybiegu. Wówczas, w roku 2010, prasa podniosła rwetes, że na pokazach chodzą szkielety i należy coś z tym zrobić. Karl Lagerfeld, dyrektor artystyczny Chanel, odparował: – Modelki są chude, bo mają drobne kości. Nie są anorektyczkami. To prasa robi sensację.
Teraz pan Lagerfeld znowu zabrał głos. – Anoreksja nie ma nic wspólnego z modą. Modelki są drobnej budowy i są młode, a otyłość jest dużo większym problemem. 30 procent Francuzek ma nadwagę – powiedział ostatnio, po raz kolejny odnosząc się do sprawy, bo parę miesięcy wcześniej stwierdził, że piosenkarka Adele jest ładna, ale za gruba. Po kilku dniach przepraszał wokalistkę, do przeprosin dołączając kilka toreb Chanel.
Wypowiedź Lagerfelda jest tyleż prowokacyjna, co szczera. Powiedział to, co w środowisku mody myślą wszyscy, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć głośno. Bo tak naprawdę ta branża nie ma zamiaru zmienić stanu rzeczy. Moda potrzebuje chudych dziewczyn, bo na nich ubrania wyglądają najlepiej. A celem jest ubrania sprzedać. Koniec, kropka i żadne postanowienia, konwencje, umowy nic tu nie pomogą. „Moja przyjaciółka pracowała u Chanel pod koniec lat 90. – pisze dziennikarka na portalu Fashion Confessions. – Kiedy nastała tam chuda estetyka Karla Lagerfelda, została zwolniona. Powiedziano jej, że ma zbyt okrągłe kształty jak na Chanel".
Szkieletom dziękujemy
Oczywiście, co jakiś czas różne organy podejmują akcje, żeby „coś zrobić w tej sprawie". Ale te działania mają raczej charakter fasadowy. Trzeba pokazać, że się nie jest obojętnym. Parę lat temu hiszpańska Izba Mody postanowiła, że modelki o BMI poniżej 18 nie będą dopuszczane do pokazów, bo zgodnie z zaleceniami Międzynarodowej Organizacji Zdrowia BMI od 18 w dół jest niebezpieczne. W 2007 pod naciskiem CFDA (Rada Amerykańskich Projektantów Mody) kartę „The Health Initiative", z podobnymi postulatami, podpisało 19 redaktorek naczelnych koncernu wydawniczego Conde Nast, wydawcy „Vogue'a" i „Harper's Bazaar", najbardziej opiniotwórczych magazynów mody. Mowa tam o zdrowym jedzeniu dla modelek (panuje pogląd, że odżywiają się sałatą, papierosami i wacikami nasączonymi wodą, które puchną w żołądku). Żeby pokazać, że nie tylko chudzielce są w grze, co pewien czas na okładki wyrzuca się kobiety i modelki „plus". Prasa rozwodzi się nad urokiem wokalistki Beth Ditto, która podkreśla, jak cudownie jest być XL.
Ale ten, kto widział dokument „Picture me", nakręcony ukrytą kamerą przez modelkę Sarę Ziff i jej chłopaka, dowie się, że w modzie niewiele się zmieniło. Modelki wiedzą, że jeśli przybiorą na wadze chociaż kilogram, liczba zaproszeń na sesje zdjęciowe drastycznie się zmniejszy. Same agencje dbają o to, żeby dziewczyny ważyły jak najmniej. Modelka Coco Rocha niedawno powiedziała, że jak tylko 14-, 15-latki zaczynają nabierać bardziej kobiecych kształtów, ilość propozycji zdjęć spada. Dramatyczną relację o „fashion system" przynosi dziennik, który na portalu Vogue prowadziła fińska modelka Kim Noorda, chora na anoreksję. Jak się okazuje, w środowisku modelek komplement: „You look so good, so healthy" (Jak ładnie wyglądasz) oznacza naprawdę: „Jesteś za gruba, musisz schudnąć".
Im droższe, tym mniejsze
To wszystko dotyczy świata mody i może pozostałoby w jego hermetycznym kręgu, gdyby nie to, że przekaz mediów płynie do normalnych ludzi. I tam zaczyna żyć własnym życiem. Jest tajemnicą poliszynela, że firmy z tzw. wyższej półki nie szyją rzeczy w dużych rozmiarach. Ich grupa docelowa – kobieta młoda, aktywna i zamożna – nosi rozmiar 36 albo 38. Wystarczy zapoznać się z tabelą rozmiarów ubrań w internetowym luksusowym sklepie net-a-porter, gdzie znajduje się wiele najmodniejszych światowych marek mody. Ich rozmiary na ogół kończą się na 40, 42. Kto nosi większy, idzie do tanich domów towarowych. W 2004 roku Karl Lagerfeld zaprojektował kolekcję dla H&M. Kiedy ubrania ukazały się w sklepach, w realistycznych, jak to w H&M rozmiarach, mistrz wyraził dezaprobatę, jak można było jego sukienki zdeprecjonować do rozmiaru 44. Sam po katorżniczej diecie, w której schudł 30 kg, doszedł do rozmiaru 36 i uważa go za standard dla kulturalnego człowieka.
Wiele firm zaniża rozmiary, aby nie zniechęcać klientek. Nikt się do tego oficjalnie nie przyznaje, ale zmiana jest wyczuwalna, gdy zna się temat. Mam wrażenie, że tak postąpił GAP, sieć, która musi walczyć o miejsce na rynku, bo zagroziły jej sieci takie jak Zara czy H&M. Ubrania w GAP się nie zmniejszyły, ale ich numeracja tak. To, co dawniej było 40, teraz stało się 38, dawne 38 obecnie nazywa się 36. Ta polityka ma na celu przyciągnięcie klienta. Której kobiecie nie sprawia przyjemności, gdy pasuje na nią rozmiar o oczko mniejszy niż w konkurencji? Ona wróci tam, gdzie nosi M, a nie L. Marketing dobrze o tym wie.