Pięciu ekstremistów

Radykałów było wielu. Wśród nich pięciu Andrzejów: Gwiazda, Kołodziej, Rozpłochowski, Słowik i Sobieraj. Bez nich „Solidarność" byłaby inna: pokorna i niewiarygodna. Oni zagrzewali ją do boju.

Publikacja: 30.08.2013 01:01

Andrzej Kołodziej: mieszał w Polsce i w Czechosłowacji (na zdjęciu z Henryką Krzywonos podczas straj

Andrzej Kołodziej: mieszał w Polsce i w Czechosłowacji (na zdjęciu z Henryką Krzywonos podczas strajku w Stoczni Gdańskiej)

Foto: Forum, Aleksander Jałosiński AJ Aleksander Jałosiński

Przez chwilę decydowali o losach powojennej historii Polski. Byli bohaterami Sierpnia '80 i kolejnych 16 miesięcy, aż do 13 XII 1981 r. Wszyscy tworzyli „Solidarność", a potem byli jej liderami. Rozpłochowski w Zagłębiu Dąbrowskim i na Górnym Śląsku, Słowik w regionie ziemi łódzkiej, Sobieraj w ziemi radomskiej.

Dwóch Andrzejów to ludzie Wybrzeża. Andrzej Kołodziej  organizował strajk w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Przez pierwsze trzy dni prowadził strajk samodzielnie, dopiero czwartego powstał komitet strajkowy. Był wiceprzewodniczącym Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej i sygnatariuszem Porozumień Sierpniowych. Po strajku odpowiadał za budowę struktur regionalnych związku. Andrzej Gwiazda to wiceprzewodniczący „Solidarności" i zastępca Lecha Wałęsy.

Dziś cała piątka to jego zdecydowani przeciwnicy. – Nie każdy musi być bohaterem. Gdyby się tylko w odpowiednim momencie przyznał. Na początku lat 90. powinien powiedzieć: „Ludzie, miałem liczną rodzinę, szantażowali mnie, przestraszyłem się, ale zobaczcie, jak im się urwałem. I co wspólnie z całą „Solidarnością"  osiągnęliśmy – mówi Andrzej Sobieraj. – A on potępia swoich dawnych ludzi, dzięki którym zaistniał. Co to za przywódca, który potępia współpracowników?

Więzienni rekordziści

Za swoją działalność zapłacili wysoką cenę. Junta Jaruzelskiego ich uwięziła, internowała i przetrzymywała w więzieniach najdłużej, jak się dało. Gdy wyszli, natychmiast podejmowali dalszą, nielegalną według prawa wojskowej dyktatury działalność: tworzyli podziemne związkowe struktury, drukowali i wypowiadali się publicznie o wprowadzonej siłą nowej rzeczywistości.

Trzech z nich: Rozpłochowski, Słowik i Sobieraj, w pewnym momencie wyjechało z kraju. Ale wrócili i dziś też nie dają za wygraną. Walczą o należne weteranom opozycji antykomunistycznej prawa, przygotowują ustawę, która ma nadać im odpowiedni status, pomagają dawnym działaczom i nie zapominają o swoich ludziach, przede wszystkim żyjącym w biedzie robotnikom – dawnym związkowcom.

Śledzą uważnie bieżącą politykę, wszyscy popierają jej prawą stronę i czasem próbują włączać się w jej bieg, na razie raczej z mniejszym niż większym powodzeniem. Być może jednak przynajmniej niektórzy z nich nie  powiedzieli jeszcze ostatniego zdania.

Andrzej Gwiazda, współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i NSZZ „Solidarność", kawaler Orderu Orła Białego i jeden z głównych oponentów Lecha Wałęsy, jest dziś najbardziej znany spośród Andrzejów – solidarnościowych ekstremistów. Nigdy z Polski na emigrację nie wyjechał. Mimo starań swoich przeciwników, którym nie jest to na rękę, pozostaje niekwestionowaną legendą „Solidarności".

Andrzej Kołodziej ma za sobą odsiadki w Polsce, ale także w czeskim więzieniu za to, że przerzucał tam niezależne wydawnictwa. Aresztowały go tamtejsze służby za nielegalny pobyt na terenie Czechosłowacji. Dostał wyrok – rok i dziewięć miesięcy wiezienia. Był w więzieniu w Pradze, Ostrawie i w Litomierzycach. W lipcu 1983 r. został przekazany do Polski i zwolniony.

Ani przez moment nie myślał, by się wyłączyć z działalności. Współtworzył „Solidarność Walczącą" w Trójmieście, najbardziej radykalną organizację podziemną tamtych lat, która jako jedyna zakładała walkę do ostatecznego obalenia systemu komunistycznego. Gdy szef SW Kornel Morawiecki został aresztowany, Kołodziej przejął jego funkcje.

Lechowi Wałęsie nie ufał od samego początku, publicznie oskarżając go w 1981 r. o „zdradę robotników w 1970". – Powiedziałem na zebraniu załogi Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni, kiedy Wałęsa chciał rządów absolutnych, że nie wolno mu na to pozwolić, bo był już kiedyś taki czas, w którym Wałęsa w krytycznym momencie stanął po stronie władzy, a nie po stronie strajkujących – mówi.

Dziś Andrzej Kołodziej jest prezesem Fundacji Pomorska Inicjatywa Historyczna, która jako pierwsza w Polsce wręczyła dwa dni temu z okazji 33. rocznicy strajków sierpniowych w Gdyni odznaczenia zwykłym uczestnikom tamtych wydarzeń. Uważa też, że najwyższa już pora, by prawnie uregulować pomoc państwa dla dawnych opozycjonistów, którzy dziś są często w skrajnej biedzie.

Moc ulotki

Strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. najczęściej postrzegany jest i opisywany tak: przygotował go Bogdan Borusewicz, a niekwestionowanym liderem sierpniowego zrywu robotników był Lech Wałęsa. Głównymi postaciami historycznego dramatu są też kobiety: Anna Walentynowicz i Alina Pienkowska, mało kto wymienia Ewę Ossowską. A to one przyczyniły się do tego, by protest przedwcześnie się nie skończył: powstrzymały robotników przed wyjściem ze stoczni trzeciego dnia, gdy komitet strajkowy podpisał porozumienie z dyrekcją. Jest jeszcze Henryka Krzywonos, tramwajarka z Wybrzeża, którą media bardzo polubiły w ostatnich latach.

Strajk rozpoczął się z wielu powodów, ale bezpośrednią przyczyną było zwolnienie z pracy (na pięć miesięcy przed osiągnięciem przez nią wieku emerytalnego) działaczki Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża Anny Walentynowicz. Ulotkę w jej obronie przygotował Bogdan Borusewicz, a wydrukowali ją Piotr i Maciej Kapczyński oraz Zbigniew Nowek. – Byliśmy zaskoczeni, gdy osobiście pojawił się w drukarni Borusewicz, był przecież  najbardziej poszukiwaną przez bezpiekę osobą w kraju. Kończyliśmy wtedy drukowanie „Dokumentów cenzury" i raport Konserwatorium „Doświadczenie i Przyszłość" – mówi Nowek. Borusewicz poprosił drukarzy o przygotowanie kilkuset ulotek w obronie Anny Walentynowicz. Przyniósł dwie matryce. – Wywiązaliśmy się z zamówienia z nawiązką, bo wydrukowaliśmy ok. 8 tysięcy egzemplarzy, głównie po to, by Borusewicz już po dodruk nie przychodził. Chcieliśmy w spokoju dokończyć naszą robotę i nie zaliczyć wpadki – wyjaśnia. Borusewicz wywiózł ulotki taksówką i przekazał je kolporterom.

Historyk IPN dr Grzegorz Majchrzak twierdzi, że ulotkę drukowali także Anna Gadziałowska i Krzysztof Jankowski.

Mechanik ze Śląska

W tym czasie w całym kraju już wrzało na dobre. Na Śląsku najbardziej dawał o sobie znać 30-letni mechanik z Huty Katowice Andrzej Rozpłochowski.

– Jestem przywódcą strajku w Hucie Katowice, największym zakładzie PRL, i sygnatariuszem zawartego tam czwartego wielkiego porozumienia społecznego – Porozumienia Katowickiego. Jest ono mniej znane niż te z Gdańska, Szczecina i Jastrzębia – mówi. Jego zdaniem to celowa gra władzy i mediów PRL. Dlaczego? – To porozumienie było najbardziej antysocjalistyczne. Poza tym zawierało zobowiązanie władz do zgody na funkcjonowanie struktur związku na terenie całego kraju, a nie tylko lokalnie na terenach, gdzie były podpisywane poszczególne porozumienia – wyjaśnia.  Ze strony rządowej sygnowali je między innymi minister hutnictwa Franciszek Kaim i dyrektor huty Zbigniew Szałajda. W negocjowaniu porozumienia udział wziął w charakterze doradcy Wiesław Chrzanowski. Strona rządowa gwarantowała dostęp do mediów i zwolnienie z obowiązku pracy osób pełniących funkcje związkowe z zachowaniem prawa do wynagrodzenia, a także możliwość otwarcia przez organizację rachunków bankowych.

O wszystkich tych wydarzeniach Rozpłochowski pisze w książce „Postawią ci szubienicę...", wartko i bez upiększeń napisanej historii, której pierwszy tom wydał w 2011 (drugi w tym roku) po powrocie z emigracji w Stanach Zjednoczonych, gdzie przebywał ponad 20 lat. Tytuł książki wziął się z jego sporu z Wałęsą, który radząc mu posłuszeństwo, zagroził takimi słowami: „Postawią ci szubienicę, a mi tron. Ciebie powieszą, a mnie będą wielbili".

Jest autorem głośnego powiedzenia, że jak „Solidarność" uderzy pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają „Mazurka Dąbrowskiego". Był jednym z najaktywniejszych uczestników I Krajowego Zjazdu „Solidarności" w Hali Olivia w Gdańsku, członkiem zespołu, który zajął się stosunkami pomiędzy NSZZ „Solidarność" a PZPR. – Szefem tego zespołu był Lech Kaczyński, a do innych czołowych doradców należała profesor Jadwiga Staniszkis – wspomina.

– Byłem zaciekle zwalczanym liderem związku, a Zagłębie i Śląsk każdego dnia tonęły w szkalujących mnie esbeckich ulotkach – dodaje. A o Wałęsie mówi: Wałęsa gwałtownie sprzeciwił się mojej propozycji w kwietniu 1981, aby urządzić ogólnopolskie uroczystości upamiętniające sowiecką zbrodnię w Katyniu. Nazwał mnie prowokatorem. Uroczystości takie urządziliśmy w Katowicach.

Teraz pracuje nad nowymi publikacjami, dla których szuka wydawcy, w tym „Byłem więźniem jedenastki", która opowiada o jego prawie dwuletnim pobycie w areszcie śledczym na Rakowieckiej w Warszawie. Jedenastu osobom (Jackowi Kuroniowi, Adamowi Michnikowi, Zbigniewowi Romaszewskiemu i  Henrykowi Wujcowi z KOR oraz Andrzejowi Gwieździe, Sewerynowi Jaworskiemu, Marianowi Jurczykowi, Karolowi Modzelewskiemu, Grzegorzowi Palce i Janowi Rulewskiemu i Andrzejowi Rozpłochowskiemu z „Solidarności") władza zmieniła kwalifikację prawną z internowania na aresztowanie. Wspomina: – Po wprowadzeniu stanu wojennego byłem nie tylko jednym z najdłużej w Polsce internowanych, ale 23 grudnia 1982 roku zamiast wyjść z ostatnimi do domu w Uhercach w Bieszczadach, zostałem tam skuty w kajdany i przewieziony do MSW w Warszawie. Stanąłem przed prokuratorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, który postawił mi zarzut zbrodni spisku w celu obalenia przemocą ustroju PRL (art. 123), zagrożony karą do kary śmierci włącznie i aresztował mnie. Szantażem próbowano nas nakłonić do opuszczenia kraju, po czym w końcu zwolniono z mocy amnestii w lipcu 1984 r.

Po wyjściu z więzienia z marszu zajął się dalszą działalnością w regionie  i na szczeblu krajowym. – Na rok przed Okrągłym Stołem poczułem się moralnie zmuszony do azylu politycznego w USA, aby ratować życie mojej chorej żony – mówi. Przez następne 22 lata nie było go w kraju. – Nie uczestniczyłem w przemianach po roku 1989, jednak zawsze byłem zdecydowanym przeciwnikiem paktowania przy Okrągłym Stole – zapewnia.

Obecnie oprócz pisania wspomnień bardzo angażuje się w prace nad ustawą o weteranach opozycji. Broni ich interesów, dogaduje się w tej sprawie z PiS i szefem dzisiejszej „Solidarności" Piotrem Dudą, który wyraża się o zaangażowaniu i przeszłości Andrzeja Rozpłochowskiego z nieukrywanym szacunkiem. – Takim właśnie ludziom jesteśmy winni wdzięczność, narażali się i wiele, z powodu swojej odwagi, w życiu stracili. Najwyższy czas, by teraz im pomóc – mówi dzisiejszy lider „S". – Wstyd, że państwo do tej pory o nich nie zadbało.

Insurekcjonista z Radomia

Andrzej Sobieraj też nie zamierza spoczywać na laurach i zastanawia się nad  powrotem do bieżącej polityki. Ma ku temu powody, bo w przeszłości odniósł wiele sukcesów, do których zawsze może się odwołać. Był założycielem w 1980 r. „Solidarności" w ziemi radomskiej, a potem wygrał tam wybory na szefa regionu. – Podczas kandydowania napisałem, że walczę nie tylko o związek zawodowy, ale też o wolną i niepodległą Polskę – wspomina. – Sprawy społeczne to było dla mnie za mało.

Pochodzi z rodziny o patriotycznych korzeniach. – Do czasów strajku w żadnej opozycji nie działałem, ale w momencie, gdy tylko pierwsze strajki w Lublinie się rozpoczęły, to jakbym został natchniony. Z miejsca włączyłem się w działalność – mówi z przekonaniem. Został jednym z najaktywniejszych i najbardziej radykalnych działaczy w kraju.

I krajowy zjazd „Solidarności" w Hali Olivia w Gdańsku we wrześniu 1981 r. pokazał różnice w działalności poszczególnych szefów regionu. – Widać było podziały: przede wszystkim, ludzi ugodowych, którzy chcą za wszelką cenę być w związkach zawodowych i w tym celu bez problemu dogadają się z komunistycznym reżimem – mówi. – Drugie środowisko to tzw. grupa KOR-owska, która chciała doprowadzić do porozumienia z władzą i chodziła im po głowie finlandyzacja kraju. Trzecia grupa to byli radykałowie, w której znajdowałem się razem z Andrzejem Rozpłochowskim, Patrykiem Kosmowskim, Antkiem Kopaczewskim z Rzeszowa, oczywiście Jankiem Rulewskim z Bydgoszczy, no i Marianem Jurczykiem ze Szczecina, którego przeszłości wtedy nie znaliśmy – wspomina. Radykałowie mówili pełnym głosem o wolności, o niepodległości, o dążeniu do przejmowania władzy w Polsce od komunistów. – Poparłem Gwiazdę w wyborach na szefa związku, a potem w stanie wojennym siedziałem z nim przez osiem miesięcy w jednej celi w Białołęce – wspomina.

Po posiedzeniu Komisji Krajowej tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego nocował razem z innymi członkami „Krajówki" w Grand Hotelu.

Wspomina: – Skutych w kajdanach wywieźli nas do Strzebielinka, a potem 14 z nas helikopterem do Białołęki. Myśleli, że lecą na negocjacje z władzą, a trafili do wiezienia. Był internowany rok i 13 dni. – Zaraz po wyjściu z internowania pojechałem do Wałęsy (Lech Wałęsa został zwolniony z internowania w listopadzie 1982 – przyp. red.), jako do swojego szefa, by go spytać, jakie ma dla mnie wskazówki i co mogę robić. Wówczas Wałęsa zaproponował mi wyjazd do Paryża i objęcie „Solidarności" na uchodźstwie – mówi Sobieraj. – Powiedziałem jasno: dla mnie ważniejszy jest region i nie mam zamiaru wyjeżdżać. Potem spotkał się z Wałęsą drugi raz i znów usłyszał o wyjeździe. – Sądzę teraz, że chodziło o to, by pozbyć się z kraju radykała – mówi.

W regionie mimo ciągłej inwigilacji natychmiast zaczął działać. Tworzył tzw. trójki i piątki na wzór działań AK w czasie niemieckiej okupacji. – Chodziło oczywiście o to, by w razie wpadki nie zgarnęli za dużo ludzi.

Brakowało urządzeń poligraficznych, bo zostały zniszczone, więc najważniejszym zadaniem było zorganizowanie druku bibuły: maszyn do pisania, farby i urządzeń potrzebnych do drukowania.

– Już pod koniec grudnia 1983 r. ukazała się sygnowana  przeze mnie i Jacka Jerza pierwsza ulotka o tworzeniu struktur „Solidarności" – mówi.

Jacek Jerz zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 31 stycznia 1983 r. Wcześniej był internowany i represjonowany tak jak Andrzej Sobieraj. Istnieje podejrzenie, że został otruty przez SB furosemidem, lekiem, który podany bez środków osłonowych powoduje odwodnienie, zapaść, a nawet śmierć. Śledztwo w tej sprawie prowadził IPN.

Sobieraj w maju 1983 r. znów trafił do więzienia za zorganizowanie w Radomiu obchodów 3 maja. – Siedziałem trzy miesiące – wspomina. – Już nie tylko za mną chodzili, ale zaczęli też bardzo straszyć dzieci. – Zatrzymywali ich jacyś cywile i mówili, że jak ojciec nie zaprzestanie działalności, to im nogi połamią.

To zadecydowało o wyjeździe. – Pojechałem do Wałęsy, który dał mi glejt, żebym w jego imieniu rozpoczął działalność w Australii. Na lotnisku w Warszawie zniszczyli mój paszport i wyjechałem jako banita – wspomina.

Na początku 1984 r. założył organizację „Support for Solidarity" w Melbourne, organizującą pomoc finansową dla podziemnej „S" w Polsce. Organizował akcje protestacyjne przeciwko komunie. Gdy w 1986 r. chciał przylecieć do Polski na pogrzeb ojca, w ambasadzie dowiedział się, że „znamiona jego przestępstwa jeszcze nie wygasły" i nie ma szans na przyjazd. Do Polski wróci na stałe w 1990 r. – Znam z dzisiejszej ekipy rządzącej wszystkich, którzy gdzieś w latach 80. działali. Czy ktoś jest dziś w SLD, czy w PO albo z prawej strony, jeśli był prawym człowiekiem w tamtych latach i pozostał kolegą, zawsze będzie przyjacielem – mówi. On sam jednak widzi dziś swoje miejsce polityczne tylko u boku Prawa i Sprawiedliwości. Jest na emeryturze i prowadzi Stowarzyszenie Osób Represjonowanych i Internowanych w Stanie Wojennym w regionie radomskim. – Pomagam swoim ludziom, którzy żyją bardzo często na krawędzi nędzy. Wymagają opieki, a jako szef regionu nie mam prawa o nich zapomnieć.

Słowik z Łodzi

Wobec przeciwników Wałęsy od początku zaczęto stosować takie określenia jak radykał czy ekstremista – mówi Andrzej Słowik, szef regionu łódzkiego, który znalazł się w grupie ekstremalno-radykalnej. – W mediach nie mogły ukazywać się o nas żadne pozytywne wypowiedzi, wyłącznie szkalujące.

– Naszą siłą była spontaniczność. I dopóki procesy w „Solidarności" przebiegały w sposób żywiołowy – dominowaliśmy. SB i władza czekały na statuty, uchwały, programy, struktury – chciały biurokratyzować i „cywilizować", bo to dawało im przewagę – mówi. – Mieliśmy jakąś szansę na zwycięstwo tylko wtedy, gdy byliśmy dynamiczni. Gdy te procesy zostały spowolnione – przegraliśmy.

On sam nie spowolnił. Reprezentował związek na I Krajowym Zjeździe Delegatów w Gdańsku, gdzie został wybrany do Komisji Krajowej, a następnie do jej prezydium. 13 grudnia 1981 r. wraz z Jerzym Kropiwnickim wzywał do strajku generalnego w regionie. Esbecy aresztowali go 30 grudnia. Dostał wyrok cztery i pół roku więzienia, który w wyniku rewizji prokuratorskiej Sąd Najwyższy zwiększył do sześciu lat. Wiosną 1984 r. prowadził wielodniową głodówkę o status więźnia politycznego. Został zwolniony w lipcu tego roku na mocy amnestii. Po wyjściu nie zaprzestał działać, do tego stopnia, że na przełomie 1985/1986 wyjechał nielegalnie na Zachód, spotykał się z działaczami międzynarodowych central związkowych. Sprawił, że „Solidarność" została afiliowana przy Światowej Konfederacji Pracy oraz Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych. Z kraju wyjechał na dłużej dopiero w 2001 r., ale, jak podkreśla, był to wyjazd zawodowy. Został kierowcą w Ambasadzie RP w Australii, potem w Kanadzie. Dziś procesuje się z MSZ za niezgodne z prawem zwolnienie z pracy. Żąda odszkodowania.

Krytycznie ocenia też pion prokuratorski IPN. – Wszczynają śledztwa o zbrodnie komunistyczne i przesłuchują jako świadków potencjalnych przestępców, po czym po kilku latach śledztwa te umarzają – mówi.

– Prokuratorzy pobierają wysokie pensje, czas do emerytury im się liczy, a ofiary „świadków", zwalniane z pracy w latach 80., są dziś bez uprawnień emerytalnych i bez środków do życia. Absurd – podsumowuje. – Warto wyliczyć, jaka emerytura przysługiwałaby Jackowi Kuroniowi, gdyby żył. Był tyle lat bez pracy – zastanawia się. Co by miał? Grosze. – Najgorzej wyszli na wszystkim robotnicy, ci, którzy wkładali w działalność najwięcej serca i zdrowia. Zostali wyrzuceni na margines. Ich zakłady pracy też nie istnieją – mówi. – Mam cały czas w pamięci panią Małgosię Lipską, działała jeszcze w czasie okupacji, a potem u nas. Bardzo pomocna i skromna. Jak się okazało, zmarła w bardzo ciężkich warunkach, nie miała nawet na płacenie czynszu czy energii elektrycznej.

Andrzej Słowik (jak i wszyscy pozostali Andrzejowie) ogromnie krytycznie ocenia dzisiejszą politykę. Wiąże nadzieje z ruchem referendalnym, bo uważa, że warto uruchomić narzędzie polityczne, które ma szanse zwalczać „dyktaturę władzy".

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy