Czy to kiedyś się zmieni? Czy wciąż musimy być zakładnikami wyedukowanych w Moskwie facetów z wężykiem na epoletach, którzy przysięgali kiedyś stać w bratnim przymierzu z Armią Radziecką i których rota tej przysięgi do dziś stawia na baczność? Może już dość tego szaleństwa i zakłamania? Może czas rozprawić się z sentymentami i powiedzieć całą prawdę o historii Ludowego Wojska Polskiego? Inaczej chyba się nie da. Bez tego Kukliński do końca będzie jak cierń wbity w miejsce intymne siedzącego okrakiem na kobyle historii komunistycznego żołdaka.
Czy oni wszyscy byli źli? Czy socjalistyczny mundur był splamiony z natury? Na pierwsze pytanie trzeba odpowiedzieć przecząco. Na drugie jednak całkiem inaczej. Otóż byli w Ludowym Wojsku Polskim ludzie szlachetni i odważni. Nie każdy, kto doń trafiał, był skazany na spodlenie. Przykładem nie tylko Kukliński, ale też wielu innych, często bezimiennych żołnierzy. Do wojska szli nie tylko z wyboru; częściej z poboru. Nie liczyły się więc ani wiara, ani poglądy. Szlachetny pacyfizm, a za nim politycznie motywowana odmowa służby, to był wynalazek późniejszy, z lat 80. Wcześniej za odmowę szło się po prostu do więzienia. Trafiali więc do jednostek wbrew własnej woli.
I tu wątek ważniejszy. Czym była ta armia, która ich przyjmowała? Czy szkołą postaw obywatelskich? Ludowym uniwersytetem patriotyzmu i miłości do ojczyzny? Ano nie. Mimo że korzystała w ograniczonym stopniu z tradycji i doświadczeń przedwojennej armii, była tworem z gruntu sowieckim. ??W prostej linii dziedziczyła tradycje jednostek Berlinga, Świerczewskiego i Żymierskiego. To było też wojsko polskie, ale zorganizowane na wzorach Armii Czerwonej. Zawiadywane przez sowieckich oficerów albo jeszcze gorszych polskich renegatów; z wszechpotężnym politrukiem na każdym szczeblu taktycznym.
Było to wojsko dające gwarancje awansu wszelkiego rodzaju wojennym szumowinom i zwykłym bandytom, byle tylko mieli w swojej biografii jakiś chwalebny „czerwony" epizod. Jeden z takich przypadków opisał niedawno na łamach „Do Rzeczy" Piotr Gontarczyk. To przypadek generała Stefana Szymańskiego, ps. Osa, partyzanta Gwardii Ludowej z Kielecczyzny, który wsławił się, jeszcze za okupacji, morderstwami AK-owców. Po wojnie najpierw w strukturach Ministerstwa Publicznego, potem w KBW, trafił na koniec do Ludowego Wojska Polskiego, mimo że jego profil psychologiczny przedstawiano w ten sposób: „...Światopogląd oparty na prymitywnej znajomości teorii Marksa (...). Nie zdradza skłonności do samokształcenia się (...), przerost ambicji (...) prymitywny sposób myślenia". Przez jakiś czas zastępca samego generała Wojciecha Jaruzelskiego, dowódcy 12 DP w Szczecinie, metodą kopniaków w górę znalazł się w końcu w Sztabie Generalnym. Nic nie przerwało jego kariery aż do zasłużonej emerytury. W wolnej Polsce sprawiedliwości nie doczekał, bo śledztwa w sprawie jego zbrodni toczyły się tak opieszale, że przed ich końcem został pochowany z asystą Kompanii Honorowej na Powązkach w 1999 roku.
Ilu było takich Szymańskich, Moczarów i Sidorów w LWP? Ilu było zawodowych politruków z moskiewskimi korzeniami? Ilu „internacjonalistów" po wojnie w Hiszpanii, a potem udanej karierze w UB? Niech ich symbolem będzie gen. „Walter" – Karol Świerczewski, pijak i bolszewik, w 1920 walczący z wolną Polską ramię w ramię z krasnoarmiejcami, a potem gubiący żołnierzy ??2. Armii Wojska Polskiego pod Budziszynem. Ile trupów zostawił za sobą, póki nie zginął w zasadzce pod Baligrodem? Ciągle straszy ze swego monumentalnego grobowca na Powązkach nieopodal kwater powstańczych. Cóż za towarzystwo! Cóż za chichot historii!