Dziwka – szepnęła kobieta. – Pod matczynym dachem... z bolszewikiem. Przyłożyła do dziurki od klucza drugie oko, jakby w nadziei, że dzięki temu w ciemnym pokoju zobaczy łatwiejszy do zaakceptowania obraz. Znów jednak miała przed sobą tylko sylwetki nagich ciał. Ze złości przygryzła wargę. Następnie powoli się wyprostowała. Jej wzrok padł na migocące ozdoby umieszczone na jodełce wiszącej nad kuchennym stołem. Wydawało się jej, że jedna z bombek zaraz spadnie z końca gałązki. Przesunęła ją. Przeszła przez ciemne pomieszczenie w stronę ławki, ale nie usiadła. Spoglądała na drzwi do pokoju jak na granicę. Nie wiedziała jednak, czy tej ważnej granicy nie może przekroczyć, czy – wręcz przeciwnie – musi to zrobić.
Po chwili kilkoma energicznymi krokami wróciła pod drzwi. Kiedy jej palce zacisnęły się na klamce, ponownie się zawahała. Zabrała powoli rękę i wytarła w fartuch, jakby dotknęła czegoś nieczystego. Przeszła znów przez kuchnię i osunęła się na ławkę. Drewno zaskrzypiało. Kobieta w napięciu patrzyła na drzwi, ale kiedy się nie otwierały, pogroziła w ich stronę pięścią i zniesmaczona zasyczała:
– Zwierzęta w rui. Nic wam nie przeszkadza.
Pokręciła głową i westchnęła.
– Ale to jest mój dom – powiedziała już niemal na głos. – I moja córka.
* * *