Wyścig o prezydenturę USA rozpoczął się na dobre. Choć do wyborów zostało ponad półtora roku, kandydatów jest już kilkunastu, a niewykluczone, że pojawią się następni. Wśród nich jest ten, który nigdy wcześniej nie był politykiem i nie cierpi zawodowej „klasy politycznej", z biedy wydobył się na szczyt drabiny społecznej, a jego życiem można obdzielić kilka życiorysów. Postać szczególna i z tego powodu najprawdopodobniej nie zostanie prezydentem światowego mocarstwa.
Kiedy piszę te słowa, do pierwszych prawyborów przed wyborami prezydenckimi jest siedem miesięcy. Znamy już nazwiska większości kandydatów.
Z Partii Demokratycznej kandyduje była pierwsza dama i sekretarz stanu Hillary Clinton, a potem długo, długo nic. O ile jeszcze niedawno wydawało się, że Hillary zostanie nieomal namaszczona do walki o prezydenturę przez zwolenników demokratów, o tyle ostatnie tygodnie pokazały znaczny spadek zaufania i popularności. Nie świadczy to na razie o załamaniu, ale na najmniejsze potknięcie murowanej kandydatki na kandydatkę czekają „rezerwowi", jak choćby były gubernator stanu Maryland Martin O'Malley.