"Plus Minus": Działał pan 12 lat na scenie politycznej. Był pan wysoko postawionym działaczem NSZZ „Solidarność", należał pan do Unii Demokratycznej, Unii Wolności, Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, otarł się pan o rządy Mazowieckiego i Buzka.
Wojciech Arkuszewski, były działacz "Solidarności": Do UD nie należałem, tylko do klubu poselskiego. Ale najlepiej się czułem w „Solidarności", choć dla części kolegów byłem zbyt liberalny w sprawach gospodarczych. Zawsze opowiadałem się za stabilizowaniem sytuacji politycznej i gospodarczej w kraju. Dlatego wbrew związkowi popierałem rząd Hanny Suchockiej, choć nie był specjalnie dobry.
W „Solidarności" był pan w Prezydium.
To wszystko przez Tadeusza Mazowieckiego. W 1976 roku przeszedłem z nim na ty i uważałem się za jego współpracownika. Gdy Mazowiecki został premierem, chciałem mu pomagać. Znalazłem się w grupie sześciu osób, które tworzyły rząd obok Aleksandra Halla, Jacka Ambroziaka, Jerzego Ciemniewskiego i Waldemara Kuczyńskiego. Po trzech dniach naszej współpracy Mazowiecki ni z tego, ni z owego powiedział mi: idź do domu. Wyrzucił mnie z zespołu bez słowa wyjaśnienia. Byłem tym tak zaszokowany, że się w domu popłakałem. Przyrzekłem sobie wtedy, że udowodnię, że nie jestem nieudacznikiem. Leżałem na łóżku i myślałem, co zrobić, żeby wejść do prezydium „Solidarności", co wymagało wygrania po kolei 13-krotnie wyborów na różnych szczeblach związku. Gdy wstałem z łóżka, miałem gotowy plan, który punkt po punkcie realizowałem. W maju następnego roku zasiadałem już w prezydium „S".
Dlaczego Mazowiecki się pana pozbył?
Dobre pytanie. Mazowiecki był pod straszną presją. Dzień po tym, gdy został premierem, do Polski przyleciał Władimir Kriuczkow, szef KGB. Nie żaden minister spraw zagranicznych, tylko szef KGB. Gdy Mazowiecki wyszedł z rozmowy z nim, był zlany potem. Kriuczkow powiedział otwarcie, że ZSRR zgadza się na rządy niekomunistyczne w Europie Środkowej, ale w określonych granicach. Mazowiecki bardzo chciał być premierem, całe życie czekał na tę funkcję i dlatego nie chciał obok siebie żadnej osoby, która cokolwiek by kwestionowała. Wszyscy mieli być tylko wykonawcami.
A co pan kwestionował?
Wydawało mi się, że nic. Mówiłem tylko: nie może być tak, że Lech Wałęsa wczoraj poparł Mazowieckiego na premiera, a on dzisiaj do niego nie zadzwoni. Tymczasem Mazowiecki oznajmił, że nie będzie dzwonił do Wałęsy, bo jest premierem. Wałęsa był trudny dla swoich współpracowników, wiele razy upokarzał swoich doradców. Pamiętam, że gdy dostał Pokojową Nagrodę Nobla, to Mazowiecki uznał, że już nic mu nie będzie można powiedzieć, taki stanie się pewny siebie. A wtedy Bronisław Geremek powiedział: zbudujemy mit Wałęsy i na tym micie odbudujemy „Solidarność". I tak się faktycznie stało, tylko że ten mit później ich zabił. Skoro zbudowali ten mit, to powinni byli poprzeć kandydaturę Wałęsy na prezydenta. Jarosław Kaczyński im to proponował. Ale oni swoje odreagowywali. Dlatego przeforsowali powszechne wybory prezydenckie.