Reklama

„Weź, co twoje”: najnowsze opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego

Najnowsze opowiadanie warszawskiego prozaika, kronikarza losów pokolenia czterdziestolatków.

Aktualizacja: 05.02.2016 14:27 Publikacja: 05.02.2016 00:00

„Weź, co twoje”: najnowsze opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego

Foto: Plus Minus

Na Kolejowej świerki uginały się pod śniegiem. Cała ulica nimi wysadzona. Okres świąteczny, dlatego wokół drzew okręcono sznury z kolorowymi żarówkami. Już się palą, bo zmierzcha, ciemno właściwie, a nad miasteczkiem widać światła w domach na górze. Mrugają do idącego ulicą mężczyzny. A jeszcze wyżej piętrzy się czarny las. Ile razy idący po oblodzonym chodniku tak witał się ze światełkami? Kiedy był tu po raz ostatni? Pod nogami śnieg, z bocznej uliczki wyjechał samochód, błysnęła witryna cukierni. Dalej straszy opuszczona geesowska gospoda, czarny budynek Krokusa, w którym dziś tylko szczury mają swoje sprawy.

Czytaj także

Kochany synku, tyle planów z tobą wiązałam. Jak byłeś malutki, to całego obcałowywałam, nawet w siurka dawałam buziaki. Nawet w siurka... Wszędzie cię całowałam, a potem rosłeś, rosłeś, a dla mnie wciąż byłeś tym samym małym synkiem, rycerzykiem cwałującym na ratunek swojej mamusi, zarzucającym ramionka na moją szyję. Tak na koloniach płakałeś, tęskniłeś, kartki i listy pisałeś, szkoda, że już ich nie mam, przy przeprowadzce zaginęły, ale co noc o tobie myślałam, zwłaszcza wtedy, gdy byłeś już bardzo, bardzo daleko, a mnie bolało serce, jak bardzo mnie bolało, nie masz, syneczku, pojęcia. I pamiętaj: matka nigdy nie chce zła dla ciebie, nigdy, nigdy, pamiętaj o tym zawsze!

Dzwonią dzwoneczki, jadą sanie, od konia bucha para w świetle latarni, na śniegu parujący koński gnój. Mężczyzna doszedł do końca Kolejowej i skręcił w lewo, w 3 Maja. W oknach światła, mieszkańcy zasiadali do wieczornego posiłku. Obserwował pochylone nad stołami sylwetki, rozświetlone choinki i obrazy na ścianach, kwiaty w doniczkach i kryształowe żyrandole, beżowe tapety. Odgarnięty śnieg tworzył pryzmy przy krawężnikach. Błyszczały odbitym światłem jarzeniowym. Przeszedł na drugą stronę ulicy. U Jabłońskiej paliło się światło. W stołowym pokoju dostrzegł jej zwalistą postać, kobieta podeszła do kredensu i zaczęła w nim grzebać. Po chwili wyniosła filiżankę i postawiła na stole. Z dzbanka nalała gorącego napoju.

Patrzył na scenę w milczeniu, potem za węgłem wyciągnął z plecaka obciągniętą skórą butelkę. Pociągnął duży łyk, schował i ponownie stanął naprzeciw szyby. Jabłońska siedziała przy stole i patrzyła w telewizor stojący poza zasięgiem wzroku obserwatora. Jej pomarszczona twarz była okolona farbowanymi na rudo lokami. Nie wiedział, ile mogła mieć lat. Dawno temu próbował liczyć, ale nic mu z tego nie wyszło. Tak wiele osób już odeszło, mieszkańców miasteczka i okolicznych wsi, z Białki, z Grzechyni, z Zawoi, a Jabłońska żyła, mieszkała tu i piła z filiżanki. Fetor szamba wydobywający się z wygódki za kuchnią wciąż mieszał się z zapachem wypastowanej podłogi, choć teraz mężczyzna czuł tylko mroźne wieczorne powietrze i dym z palonego w piecach drewna.

Wiesz, synku, musisz uczyć się polskiego, matematyki i angielskiego. Jak będziesz miał dobre świadectwo, to łatwiej dostaniesz się na studia, lepiej ci w życiu będzie, niż mnie było. Wszystko przez matkę, gdyby nie ona, już dawno mieszkalibyśmy w segmencie, a nie tutaj. Dawali nam taki w stanie surowym na Grotach. Wielka nędza nasza. Miałem taką szansę, ona nie chciała, głupi byłem, że posłuchałem, poszliśmy do bloku, jest, co jest, trzeba się z tego cieszyć. Tylko że ja jakoś nie potrafię, dlatego musisz zadbać o angielski, bo na nim możesz wypłynąć, zabłysnąć. Pojechać i wielki świat zobaczyć. Tu się udusisz, przegrasz i już nic ci nie zostanie, synku kochany. Popatrz, co robią te komuchy, jacy oni są mądrzy. Bierz z nich przykład, bo u nas inaczej będzie dopiero za sto lat. A może za tysiąc? Może nawet za tyle...

Reklama
Reklama

Mężczyzna popatrzył na niebo. Błyszczała gwiazda, dalej w kierunku Makowskiej Góry było ich więcej, zastanawiał się teraz, w którą stronę ma iść. Miał ochotę pokręcić się jeszcze po mieście, ale mijał właśnie jedyną otwartą knajpę, więc wszedł do środka. Pustki na ulicach, ale za godzinę, dwie będzie tak samo. Tylko jeden mężczyzna kiwał się nad piwem. Zajmował stolik w pobliżu baru. Stała za nim kobieta w góralskim serdaku. Poczuł głód i zapytał się, co mają do jedzenia. Zamówił placek po zbójnicku i piwo. Kobieta nie była młoda, ale też nie stara. Tlenione na blond włosy opadały na ramiona, a kiedy stawiała przed nim napełnioną szklankę, zauważył, że ma bardzo krótką spódnicę, zupełnie niepasującą do kożuszka, którym była okryta. Na stopach wełniane skarpety i kierpce. W lokalu półmrok. Choinka na barze rzucała upiorne światło na rzędy butelek, a wyłożone boazerią ściany zatrzymywały smród zjełczałego tłuszczu i wionącej z ciemnych kątów stęchlizny. Czekał na jedzenie i pociągał ze szklanki. Kobieta pogrążyła się w rozmowie z siedzącym facetem. Z radia płynęły kolędy, lokalna rozgłośnia informowała o sytuacji na drogach, wypadki, oblodzenie, gołoledź, objazdy i utrudnienia. Potem znowu świąteczna muzyka.

Kiedy był w połowie piwa, serdak postawił przed nim parujący talerz. Mężczyzna ukroił i wziął do ust kawałek oblany szarą, pieczarkową mamałygą. Potem jeszcze jeden. Sięgnął po pieprz. W domu nigdy nie jadł placka po zbójnicku, zawsze w bufetach w pracy albo w drodze, jak teraz. Kroił i zjadał kolejne kawałki, poczuł kiełbasę i cebulę. Rozgrzewał się. Sprawiła to również wypita koło domu Jabłońskiej wódka. Za oknami było spokojnie, choć 3 Maja była przelotówką przez miasteczko. Cichy styczniowy wieczór, mimo wczesnej godziny.

Poluzował pasek, dopił piwo. Wolno wstał, podszedł do baru. Zapłacił i przez chwilę poczuł potrzebę rozmowy z tymi ludźmi, szybko minęła. Na ulicy lekko zakręciło mu się w głowie, oparł się o ścianę domu, w którym znajdował się zakład wyrabiający trumny. Szczekanie psa. Mężczyzna poczuł pod dłonią szorstki tynk, przez chwilę patrzył w dół, potem uniósł głowę, ale gwiazdy rozpuściły się w świetle miejskich latarni.

Szedł razem z nimi i coś krzyczał. Wokół wibrowała nadzieja nowego. Chcieli walczyć, potrzebowali tego, krew cudownie się spieniła i dała niesamowitego kopa. Obok Adam machał czarną szmatą, wykrzykiwał coś. A na czele pochodu niesiono transparenty, powiewały narodowe flagi. O co w tym wszystkim chodziło? Anka nosiła dżinsową kurtkę i spodnie podwinięte nad kostkami. Włosy miała gęste, rozpuszczone. Do kurtki przypięła sobie znaczki: co na nich było napisane, narysowane? Dziś już nie wie, nie pamięta.

Wpatruje się w jasny prostokąt nieba, na którym widzi wierzchołki drzew. Tamten wiosenny powiew znad ulicy, kiedy tak szli tłumnie przez miasto w niewiadomym kierunku. W kamienicach otwierały się okna, na balkonach stali ludzie, patrzyli. Jeden balkon był urwany, straszyły metalowe sztaby. Zardzewiałe, ale wtedy nie wydało mu się to niczym szczególnym. Dopiero po wielu latach dostrzegł, że to był znak dla wszystkich, tak radośnie i odważnie idących po kocich łbach naszego miasta.

– Nie ma śmierci, nie ma rozkładu! – wrzeszczała Anka.

Reklama
Reklama

Mundurowych też nie było, boją się, na pewno nas się boją. Na placu Szczepańskim wróble kąpały się w kałuży. Poderwały się i pofrunęły na najbliższe drzewo. One i idący ulicą ludzie tworzyli wzór, który i wtedy, i dzisiaj jest nie do rozwiązania. A może boi się go rozwiązać lub po prostu nie chce mu się nawet teraz, na styczniowej ulicy? Niby dlaczego miałby to zrobić, dla kogo? Światło latarni nie pozwala na skupienie, przyciąga i zawłaszcza przeszłość. Ona była, trwa po zakamarkach, ukrywa się.

Kiedyś rynek w miasteczku porastały wysokie drzewa, ale część wycięto, a po powodzi usunięto pozostałe. Nagą przestrzeń wypełniła szara kostka, skończyła się przestrzeń pod drzewami dająca schronienie zakochanym i wieczornym pijakom. Zniknęły też wronie gniazda, mieszkańcy odpoczywali od ciągłego khra, khra, khra! Rano, w południe i wieczorem. Khraaaaaaa!!! Duża ulga, tak mówiły kobiety co rano stojące po chleb przed piekarnią Bani. U niego na święta można było upiec własne placki, szarlotki, makowce. Wsuwał drewnianą łopatę do pieca, baby odbierały upieczone ciasto, szły z brytfannami okutanymi w koce i płótno do domów w górze.

Mężczyzna kręcił się po opustoszałym rynku, dom pod piątką ciemniał w pierzei, osłaniającego go drzewa z wronimi gniazdami już nie było. Kiedyś to był jego dom. Na piętrze paliły się światła. Podszedł do bramy i patrzył na wytarte poręcze. Trzy cementowe schodki prowadziły z chodnika na górę. Poszedł w stronę Kochanowskiego, potem piął się Kościelną w górę. Minął kamienicę, w której Malagowa szyła mu garniturek do pierwszej komunii, tu też paliły się światła, nie miał pojęcia, czy ta rodzina jeszcze tu mieszkała.

Zaczął sypać drobny śnieg, ładnie układał się w świetle latarni na biegnącej w górę ulicy. Po prawej czarny mur, tam chodnik był tak wąski, że mało kto nim chodził. Zwłaszcza zimą. Co innego w odpust. Ulica wypełniona kramami, od kościoła na górze aż do rynku.

– Zostań księdzem albo żeń się! – powtarzała mu babcia, kiedy studiował już na kierunku, którego wstydził się do teraz. Przyjeżdżał tu, bo nie miał pieniędzy, by pojechać gdzieś dalej. Chodził rozprażonymi uliczkami, kąpał się w Skawie, zawsze sam, beznadziejnie sam. Na Babiej Górze też sam. Nie potrafił długo wysiadywać z babcią, tylko wieczorami, kiedy był zmęczony, czytał coś, kleiły mu się oczy i rozumiał co drugie słowo ględzącej do niego staruszki. Szczęście, co to jest szczęście? Jabłońska była u babci co czwartek, piła kawę i rozmawiały. Siedział w ogródku, książki do egzaminu, gruszki, jabłka, potem po nocach, przy fajnym stole zbitym z prostych desek notował i próbował ogarnąć jakąś całość, ale zawsze okazywało się, że padały inne pytania, owszem, odpowiadał, ale miernie, choć tak długo trwała lektura i przygotowania. Nie pytano go o to, co naprawdę umiał, do czego się metodycznie przygotował. Ryczał, rył scyzorykiem po blacie dziwne serca i pizdy swoich koleżanek, darł notatki i palił je w piecu centralnego ogrzewania w piwnicy. Czasami spotykał szwagra. Siadali na stołkach. Ocierał oczy.

– I jak jest, szwagierku? – uśmiechał się.

Reklama
Reklama

– A co ma być?

– Dobrze, czyli.

– Jakieś piwko zrobimy?

Szli wieczorem do Krokusa, tam z boku było wejście do mordowni. Piwo kuflowe okocimskie, stali bywalcy, szwagier ich zna, ale z niektórymi sztamy nie trzyma. Siadamy przy stoliku, pijemy i rozmawiamy, a innym nic do tego. Szwagier gospodarzem, on się jak zawsze dostosowuje, słucha pokornie, zresztą całe jego życie było właśnie pokorne. Pokora polegała na tym, że dochodził do ściany. A byli inni, bawili się i żyli. Może byli lepsi od niego.

Skarpa po prawej stronie Kościelnej wyłożona jest kamiennymi ciosami. W połowie drogi nisza na kapliczkę z obrazkiem Matki Boskiej. Drga płomyk znicza. W organistówce też pali się światło. Pada śnieg, do rana zasypie całą ulicę. On kiedyś też zaznał szczęścia. Wiele razy. Wtedy z Anką na manifie, potem jeszcze. Kiedy dostał się na Politechnikę, kiedy z bukowej kniei patrzył na przeświecające przez liście słońce, szczęście było krótkie, ale mocne, pamiętał przecież do dziś. Jakby promień słońca rozgrzał go od środka i nagle odszedł. Szedł dalej górską drogą w dół, ale nie widział już nic. Nie pamiętał, czy ktoś był wtedy obok niego. Szczęście, ono istnieje naprawdę.

Reklama
Reklama

Pod murem kościelnym grupki ludzi, chyba skończyło się nabożeństwo. Usłyszał jej śmiech, podszedł.

– Marysia?

– Cześć! Ale niespodzianka! Na długo do nas?

W jasnym świetle sieć zmarszczek wokół oczu kobiety, na czapce płatki śniegu.

– Na trochę.

Reklama
Reklama

– To przyjdź do mnie jutro na kawę, dobrze? Pamiętasz jeszcze, gdzie mieszkam?

– Pamiętam, na Źródlanej.

– Źródlana 22, od źródełka czwarty dom w górę. O piątej? – zaśmiała się znowu.

Jej koleżanki ciekawie patrzyły na przybysza. Nie pamiętał, czy je zna.

– Przyjdę – mężczyzna popatrzył na swoje buty. – Teraz jeszcze idę się przespacerować.

Reklama
Reklama

Najbardziej lubił powrót piechotą z biura projektowego do domu. Codziennie szedł przez całą Kopernika aż do ronda Mogilskiego, patrzył na drzewa, krzewy i ludzi. Na biegające psy. Chrystus na fasadzie jezuickiej bazyliki nie był dobrym pasterzem, tylko surowym Sędzią. Mężczyzna trwożliwie kulił się pod Jego wzrokiem. Czasami w ogrodzie botanicznym długo patrzył na kwitnące krzewy, na rozwijające się kwiaty. Nie miał pretensji, że jego koledzy awansowali, mieli lepsze pensje, dotykało go tylko jedno – uznawali się za lepszych. Tak zwyczajnie, jakby to było wypalenie papierosa, wypicie kieliszka wina. Umówili się między sobą i postanowili, że będą drużyną, a on stał poza kręgiem ich zaufania. Anka coś mówiła, Anka krzyczała i prosiła, potem złorzeczyła, ale to nie pomagało. Zamykał się na całe godziny w swoim pokoju i tępo patrzył na sztandar Konfederacji, który – nie wiedzieć czemu – powiesił nad stołem kreślarskim. Potem brał się do fuch, musiał dorabiać. Anka proponowała terapię, on jej na to, że tamci nie rozumieją jego racji. Powoli przestrzeń zaczęła się kurczyć i czernieć.

Zatrzymał się przy murze cmentarza i sięgnął do plecaka. Łyknął porządnie. Zapiekło w przełyku, w żołądku cieplej. Ruszył w górę. Po prawej stronie bryła domu dla emerytowanych księży. Śnieg na wysokich świerkach, płoną okna, migają lampki choinek. W pokojach ciepło, a w jadalni pewnie płoną szczapy na kominku, kończy się posiłek. Wątróbka z jabłkami, a może bigos? Herbata z cytryną. Kapłani rozchodzą się do pokojów, by odmówić brewiarz. Może kilku spotka się jeszcze na różaniec przy figurce Niepokalanej. Odpoczynek po pracowitym życiu, będącym wypełnieniem powołania, a przecież niejeden z nich był kopany przez esesmana, ubliżał milicjant, szydził lewak. To też nie było łatwe życie, o nie, tak szumi teraz w głowie mężczyzny, krok za krokiem posuwającego się zaśnieżoną drogą. Na szczęście ktoś posypał ją żużlem. Chrzęści pod nogami. Wysoko sierp Księżyca i gwiazdy, wreszcie są gwiazdy. Niebo ściemniało, ale widać granicę lasu ostro rysującą się przed idącym. Śnieg w oczach, pies szczeka, teraz drugi, mur cmentarza jest niski, widać za nim palące się na zaśnieżonych nagrobkach znicze. Ciągle pada.

Doszedł do granicy lasu i zatrzymał się. Zrzucił plecak na śnieg. Powoli się odwrócił. Objął wzrokiem całe miasteczko. Najjaśniej było koło stacji kolejowej, płonęła też wieża kościoła, a kamienice wokół rynku odbijały zieloną poświatą. Widać było nawet światełka na drugim brzegu Skawy, daleko za mostem. Mężczyzna patrzył. Nie chciało mu się sprawdzać, która może być godzina. Odezwał się pociąg, pędził w stronę Suchej, rząd światełek szybko przesuwał się po niewidzialnych szynach. Mróz szczypał stojącego pod lasem człowieka po policzkach, wkradał się pod kapotę.

A jakie są twoje ideały? Co ty chcesz w życiu osiągnąć? Bo jak na razie, to odcinasz się od wszystkiego, czym kiedyś się interesowałeś, mówił ojciec. Źle pogrywasz, powinieneś zrobić to inaczej, coś ci przyszło z tego obalania, tej twojej walki? Lepiej ci? Robotę ci lepszą dali? Śmiał się bezgłośnie, aż sztuczna szczęka ześliznęła się ze swego miejsca, natychmiast poprawił ją językiem. Ci, co wtedy byli u koryta, i tak mają wszystkiego potąd – przeciągnął palcem po czole – do tego tylko doprowadziliście, a ty jak byłeś cep, tak jesteś cep i będziesz cep. Anka postawiła na stole dzbanek z herbatą, nic nie mówiła, choć tak bardzo wtedy tego potrzebował. Pomyślał o swoim pokoju i fladze Konfederacji. Anka też obalała komunę, kiedyś to był główny temat ich rozmów, tajemny prąd, który przyciągnął ich do siebie. Konspirowali. Dzisiaj wiedział, że to koledzy, a nie on, że to oni, jak kiedyś powiedział jeden spotkany na ulicy, „zachłysnęli się wolnością", jemu pozostawiając ochłapy. I tyle zostało z konspiry, bibuły, zebrań i manifestacji. Całe to zaangażowanie, owszem, ojczyzna wolna, ale dla niego – w gwizdek. Tylko dlaczego Anka go o to obwinia? Co się jej stało? Zachorowała na coś? Zresztą to wszystko dziś już nie ma najmniejszego znaczenia. Jest historią.

Wydobył z plecaka flaszkę. Dopił do końca i starannie schował. Pójść jeszcze wyżej, aż do kapliczki, w której Zbawiciel upada pod krzyżem, może dalej? Zastanawiał się, przestępując z nogi na nogę. Wydawało mu się teraz, że znajduje się w całkiem innym miejscu, gdzieś nad porośniętymi świerkowym lasem szczytami, ponad dachami stodół i chałup, z których wydobywają się smużki dymu, nad zasypanymi drogami i liniami wysokiego napięcia. Poczuł zapach igliwia. W mroźną noc wydał się ciepły, coś mu przypominał, ale mgliście, odpłynęło. Mężczyzna otrząsnął się z odrętwienia i wolno zaczął schodzić w stronę miasteczka.

Kościelny znalazł go wczesnym rankiem. Siedział oparty o ścianę cmentarnej kaplicy, odpoczywał. Obok plecak. Zesztywniałe ciało pokrywała cienka warstwa śniegu. Oczy były otwarte.

2016

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Stara-Nowa Pastorałka”: Chrześcijanie mieli poczucie humoru
Plus Minus
„A.I.L.A.”: Strach na miarę człowieka
Plus Minus
„Nowoczesne związki”: To skomplikowane
Plus Minus
„Olbrzymka z wyspy”: Piłat wieczny tułacz
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Michał Zadara: Prawdziwa historia
Materiał Promocyjny
W kierunku zrównoważonej przyszłości – konkretne działania
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama