Łukasz N. i Konrad L., drugoplanowi bohaterowie afery podsłuchowej, to kelnerzy z warszawskich restauracji Sowa & Przyjaciele na Czerniakowie (już nie istnieje) oraz Amber Room w pałacyku Sobańskich (ma się dobrze). Mieli tam nagrać nawet 100 osób: polityków, biznesmenów i celebrytów z poluzowanymi krawatami, a czasem i rozporkami. W śledztwie zeznali, że podsłuchiwali na zlecenie, bo zdobyte informacje miały być wykorzystywane „w celach biznesowych", stąd drobiazgowe katalogowanie rozmów. Ciekawe, czy Konrad L. – absolwent kulturoznawstwa porównawczego cywilizacji – doszukiwał się w procederze wątków naukowych, czy chodziło tylko o zysk. Niemały, bo miał zarobić na taśmach 22 tysiące złotych. Jego kolega Łukasz N. – znacznie bardziej obrotny – nawet 100 tysięcy!
Ewidentny skok na kasę wykonał również Jarosław G., były kelner z Pałacu Prezydenckiego. To stamtąd skradziono obraz „Gęsiarka" Romana Kochanowskiego, który trafił potem na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Rempex. Zarzuty w tej sprawie postawiono właśnie Jarosławowi G. – chodzi jednak o paserstwo, nie kradzież, bo na taki zarzut nie pozwolił materiał dowodowy. Kelner ponoć nie wiedział, że płótno pochodzi z prezydenckich zasobów; zresztą – zeznał – nie miał dostępu do pomieszczenia, w którym wisiała „Gęsiarka" (zastąpiona potem... kalendarzem). Wyjaśnił, że kupił ją za 100 złotych od nieznanego mężczyzny pod Halą Mirowską, by następnie wstawić do lombardu za 1800 złotych. Na aukcji uzyskano kwotę 10 tysięcy złotych, choć całość potem unieważniono.
W obu przypadkach przestępstwo – potajemne nagrywanie ludzi czy handel trefną sztuką – stanowiło sposób na dorobienie się, choć przecież pensja kelnera wcale nie jest licha. W restauracji w Warszawie – lub innym dużym mieście – można zarobić nawet 10 tysięcy złotych miesięcznie! Większość gaży stanowią napiwki, które można skutecznie podwyższać: zbierać wizytówki VIP-ów, wysyłać im życzenia świąteczne i urodzinowe, przechodzić na „ty".
Uprzejmie donoszę
Taki był modus operandi Łukasza N., który honorariami nie musiał się z nikim dzielić. Różnie jednak z napiwkami bywa: istnieją miejsca, gdzie za serwis płaci się z góry 10 proc. od kwoty rachunku, więc kelner nie dostanie nic więcej i nadzwyczajne wpłaty przechodzą koło nosa. A czasem „tipy" zbierane są do jednego worka, z którego potem wszyscy – także kucharze, szatniarze i pomywacze – wyciągają po równo.
Stołeczni kelnerzy to i tak elita kelnerskiego zawodu, bo w podrzędnych knajpach w podrzędnych miasteczkach, gdzie podstawę menu stanowią piwo i schabowy, kelner może liczyć na 1000 złotych z groszami. Większość pracuje na śmieciówkach, bo nie mają lepszego pomysłu na życie, co właścicielom lokali opłaca się podwójnie: tania kadra nie narzeka na warunki.