Jednym z elementów systemu komunistycznego w Polsce było odebranie obywatelom możliwości wyjazdu z kraju. Zamknięcie granic państwa i izolacja od wpływów zewnętrznych miały prowadzić do przejęcia przez władzę pełnej kontroli nad społeczeństwem. Kompozytor Zygmunt Mycielski nie mógł zrozumieć: „Jak może taki kraj funkcjonować, w którym minister spraw wewnętrznych zajmuje się tak drobnymi sprawami jak mój paszport do Monaco".
Paszportowe koszmary
W wyniku bałaganu – przynajmniej przez kilka pierwszych powojennych miesięcy – osoba cywilna mogła legalnie opuścić Polskę na podstawie polecenia wyjazdu wystawionego przez jedno z ministerstw, w praktyce zaś honorowano delegacje wystawione przez różne urzędy państwowe i instytucje zgoła do tego nieuprawnione. W grudniu 1945 roku Polska Misja Repatriacyjna w Berlinie donosiła, że w Niemczech znajdują się osoby, które przekroczyły granicę z przepustką wystawioną przez PCK, Polski Związek Zachodni, a nawet... kawiarnię Warszawską w Wałbrzychu.
Niektórzy niemożność swobodnych wyjazdów z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zapamiętali jako szczególnie dolegliwą. Joanna Chmielewska nie mogła zapomnieć, jak to jej i kilku innym osobom podczas wycieczki z PRL na Zachód przyśniło się, że stracili paszporty i pieniądze, nie mogą więc wrócić. Podobne koszmary – o niemożności wyjazdu lub powrotu – przytacza wiele osób:
„Przez pierwszych kilka lat po przyjeździe do Stanów, kiedy już mi się udawało zasnąć, bo bezsenność męczyła – przyznawał emigrant stanu wojennego Janusz Głowacki – dopadał mnie ciągle ten sam koszmar: jechałem na chwilę do Polski, a kiedy miałem już wracać, odbierano mi paszport. Opowiedziałem sen paru znajomym i się okazało, że to był klasyk. Wszystkim co do jednego emigrantom, z Czesławem Miłoszem włącznie, to się kiedyś przyśniło. (...)".
Znaczenie cennego dosłownie i w przenośni dokumentu opisywał w zabawny sposób Henryk Grynberg: „Paszport, za który, jadąc do Izraela, zapłaciłem pięć tysięcy – moje trzy miesięczne gaże – ważny był na pięć lat, ale musiałem grzecznie poprosić, żeby władza mi go znów łaskawie dała do rąk, i zapłacić jeszcze trzy tysiące nie wiadomo za co. I znów czekać dwa miesiące w niepewności, czy władza mnie jeszcze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w korytarzu. Otwierają się drzwi, władza, w garniturze z państwowej konfekcji, wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma.