Dla świata to nie news. Mój tato był zwyczajnym człowiekiem, pracował jako elektryk samochodowy w warsztacie, po pracy wracał do domu, bawił się z dziećmi, czasem balował, a czasem zarywał noce, czytając po raz setny Trylogię (takim go zapamiętam, gdy pochłaniał rozpadający się mu już w rękach Sienkiewiczowski tom). Wicher historii porwał go tylko raz, gdy zapisał się do Solidarności, tej pierwszej, potem nigdy już się nie porywał na działalność społeczną. Był za to dla nas. Zabierał mnie na gruźliczankę (pamiętacie peerelowskie saturatory?), choć mama zabraniała, rozmawiał i dyskutował ze mną – od dzieciństwa – o polityce (nigdy się nie zgadzaliśmy, nigdy nie głosowaliśmy tak samo w wyborach, zawsze, do ostatnich dni, różniliśmy się w ocenach, ale nigdy nam to nie przeszkadzało). To on nauczył mnie pasji dyskutowania, ale też bycia zawsze na kontrze do innych. A potem poświęcił się wnukom, konstruował dla nich drabinki, huśtawki i bawił się do upadłego. Nawet ostatniego dnia, gdy brakowało mu już siły, uśmiechał się do nich i z nimi żartował.