„Zdarza się, że niekiedy coś korzysta z szoku: kwitnie i rośnie wtedy, gdy jest wystawione na gwałtowne zmiany, nieporządek, ryzyko, niepewność. Nazwijmy to antykruchością. Ona jest czymś więcej niż elastyczność i odporność. Elastyczni opierają się wstrząsom i pozostają tacy sami. Ci, których cechuje antykruchość, wręcz na wstrząsach korzystają” – dowodzi w jednej ze swoich najważniejszych książek amerykański ekonomista Nassim Nicholas Taleb.
Ta koncepcja wydaje się doskonale pasować do potrzeb obecnego rynku energetyki. Wstrząsów i szoków na nim nie brakowało: od rosnącej presji pozwoleń na emisje w systemie ETS, przez kryzys energetyczny ostatniej jesieni, po obecne embargo na rosyjskie surowce.
Stabilna niepewność
Dzisiaj, z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego Polski – gdy spojrzymy na to bardzo teoretycznie – nie ma powodów do paniki. Mamy choćby węgiel, tradycyjne paliwo polskiej energetyki.
Szkopuł w tym, że gwałtowny odwrót od drożejącego gazu w ostatnich miesiącach podbił też ceny czarnego złota. Pokusa skorzystania z tej koniunktury zaczęła niepokoić też Urząd Regulacji Energetyki: dostawcy węgla wypowiadają umowy swoim odbiorcom, by móc proponować kontrakty już w nowych – oczywiście wyższych – cenach. Na dodatek eksperci, także na łamach „Rzeczpospolitej”, od dawna narzekali na duże zasiarczenie i niską kaloryczność rodzimego surowca.
Spójrzmy na gaz. Owszem, kontrakt jamalski zaspokajał sporą część popytu nad Wisłą. Ale dostawy ze złóż norweskich poprzez Baltic Pipe mają nam zrekompensować utratę gazu z Rosji. Tu problem leży raczej w tym, że branża przewiduje, iż dzisiejsze zużycie – ok. 20 mld m sześc. gazu – będzie rosło w tempie 1 mld m sześc. rocznie. Nie ma pewności, że uda się rosnącą lukę załatać gazem LNG: światowi producenci nie kwapią się do zwiększenia wydobycia i dostaw. Przecież inwestycja w rozbudowę potencjału może się nie zwrócić. Podobną sytuację mamy z ropą.