Błędy w sztuce się zdarzają. Także lekarzom, którzy od lat usiłują wywalczyć wprowadzenie tzw. systemu no-fault, który zwraca uwagę nie tyle na indywidualną odpowiedzialność, ile na wyeliminowanie błędów systemowych. Tak to działa np. w lotnictwie, gdzie pilot lub kontroler ruchu lotniczego bez obaw zeznają przed komisją, jaki błąd popełnili, a ta, jeśli zauważy nieprawidłowość w systemie, doprowadza do jego poprawy. Dopiero gdy błąd jest poważny i zawiniony, można za niego odpowiadać karnie, ale prokuratura i tak nie ma dostępu do materiałów komisji.

Czytaj więcej

System no fault: Medycy nie chcą odpowiadać karnie za błędy w sztuce

W służbie zdrowia taki system wciąż nie powstał i na razie nie powstanie. Musiałoby się to wiązać ze zmianą prawa karnego. A trudno oczekiwać, że zgodzi się na to minister Zbigniew Ziobro, znany z walki ze służbą zdrowia po śmierci swojego ojca, czy też rozpętania sprawy osławionego doktora G. Podobno resort sprawiedliwości porozumiał się z w tej sprawie z Ministerstwem Zdrowia i lekarskie błędy w sztuce będą mogły liczyć jedynie na nadzwyczajne złagodzenie kary. Polityczne względy nie pozwolą przed wyborami uwolnić lekarzy od odpowiedzialności karnej.

Słuszny interes lekarzy, już teraz pracujących w atmosferze rozmaitych obaw, nie powinien naruszać praw pacjentów. Ale też groźba odpowiedzialności karnej nawet za drobny błąd nie powinna paraliżować ich działań. Aż nadto mamy dowodów na złe decyzje lub całkowity ich brak wynikający np. z prawnej niepewności, jaką wywołał osławiony werdykt Trybunału Konstytucyjnego ograniczający dopuszczalność aborcji.

Dziś poszkodowani przez lekarzy pacjenci nie stronią od wytaczania im spraw karnych, bo wyrok skazujący lekarza otwiera łatwą ścieżkę uzyskania odszkodowania w procesie cywilnym. I głównie do tego używa się procesów karnych, bo rzadko komu – pomijając skrajności – chodzi o to, by wsadzić lekarza za kraty 
z samej chęci zemsty. Sprawę załatwiłby sprawiedliwy mechanizm odszkodowawczy, łatwo dostępny dla pacjentów. Trzeba go wypracować.